niedziela, 23 czerwca 2013

Hiperświat

*Karolina Przeklasa*


Recenzja rozprawy:
W. Welsch, Sztuczne raje? Rozważania o świecie mediów elektronicznych i innych światach, tłum. J. Gilewicz, [w:] M. Hopfinger (red.), Nowe media w komunikacji społecznej w XX wieku Antologia, Oficyna naukowa, Warszawa 2002, s. 461-471

Prof. Dr. Wolfgang Welsch jest jednym z czołowych teoretyków postmodernizmu. Ten niemiecki filozof i teoretyk sztuki obecnie pracuje na uniwersytecie w Jenie. Obecnie zajmuje się opracowaniem ścisłej koncepcji ewolucji człowieka, uwzględniającej zarówno aspekty biologiczne jak i kulturowe.[1]

W swojej rozprawie autor zastanawia się nad tym, czy istnieje rozróżnienie na świat realny i sztuczny, czy przestrzeń wytwarzana przez elektroniczne media jest rzeczywistością inną i niezależna od tej materialnej. Podejmuje również problem tego, czy współcześnie powinniśmy opowiedzieć się po którejś stronie – za sztucznymi rajami, które są spełnieniem marzeń Baudelaire'a o „pędzie ku nieskończoności”, czy McLuhana o powrocie do stanu sprzed wierzy Babel, gdy każdy może porozumieć się z każdym w wielkiej globalnej wiosce lub za materią i cielesnością, odrzucając to co nieprawdziwe na rzecz namacalnego uniwersum.

Aby mówić o rzeczach skomplikowanych Welsch zaczyna od ustalenia czym świat tak naprawdę jest. Posiłkując się dokonaniami filozofii zarówno współczesnej, jak i tej dawniejszej (pojawia się, chociażby, wiecznie żywy Kant), ustala, że świat jest konstruktem oraz, że mamy do czynienia z mnogością światów, uwarunkowaną relatywnym poznaniem.

Bardzo ważnym wnioskiem autora jest to, że nie ma czegoś takiego jak świat „sztuczny” oraz „naturalny” - istnieją jedynie stopnie sztuczności światów, przy czym mogą one istnieć tylko, jeśli będziemy je rozpatrywać w jakiejś relacji. Gdy podejmujemy więc dyskusję na temat rzeczywistości medialnej, musimy ją rozpatrywać w kontekście rzeczywistości niemedialnej, patrząc na obie przez pryzmat tej drugiej, obserwując jak na siebie wpływają i z czego wynika to, że jedna wydaje się mniej prawdziwa, od drugiej. Powstawanie kolejnych światów jest procesem ewolucji Galaktyki Gutenberga (z resztą autor często odwołuje się do McLuhana, jawnie zachwycając się jego ideami).

Welsch stara się wyznaczyć cechy ontologiczne świata komputerów. Przede wszystkim są to według niego:
- hiperprędkość – momentalność powstawania zjawiska, jak i jego zanikania;
- brak rozróżnienia na „zjawisko” i „istotę” - cała treść rzeczowa obu sfer jest identyczna, ponadto np. dokonując zmian w dokumencie tekstowym, pracujemy nad „zjawiskiem”, który jest tożsamy „istocie”, zmieniając to pierwsze, przekształcamy drugie. Istota jest kopią zjawiska;
- nieograniczony zasięg – dzięki poprzedniej cesze, świat cyfrowy podlega ciągłym mutacjom, innowacjom, rozgałęzieniom, dzięki czemu jest nieskończenie rozległy;
- zmienność i przejściowość.

Filozofia mediów jest więc antyklasyczna, bardzo podobna do przekonań Derridy czy Deleuza. Ponadto współczesna myśl filozoficzna nie odcina się od mediów, traktuje je jako integralną część świata.

Autor wybiera drogę, którą konstytuuje już na samym początku rozprawy, potem tylko posiłkując się konkretnymi przykładami oraz wprowadzaniem kolejnych filozoficznych dowodów na to, że jest to wybór jedynie słuszny. Istniejemy więc w kilku światach naraz, które są mniej lub bardziej sztuczne, każdy kolejny, gdy powstaje, modeluje też te wcześniejsze. Nie możemy odmówić światowi medialnemu tego, że wpływa on na nasze pojęcie estetyki, bliskości, tego, że ingeruje w nasze pojęcie na temat tego, co jest realne, a co nie. Sztuczne raje jednocześnie niosą nam środki do przeinterpretowania rzeczywistości, jak i ponownego odkrycia wartości zapomnianych, takich jak: powolny tryb, rozmowa i dotyk w świecie materialnym, zawiłości. Kwituje wszystko dwoistością nowoczesności – kartezjańskiej pochwały nauki przenikającej się z powrotem do wartości humanistycznych w stylu Montaigne'a. Według mnie wykazuje niezwykłą otwartość umysłu i przejrzystość spojrzenia. Nie kwestionuje świata medialnego, mimo że odrobinę odziera go z „niebiańskości”, potrafi wyjść poza świat materialny, jednocześnie pozostając jego częścią. W trochę zachowawczy sposób opowiada się za symultanicznym przyjęciem „tak” i „nie”, za ciałem i myślą, za wzajemnym oddziaływaniem – ale możliwe, że jest to jedyna racjonalna pozycja w świecie, który jest rozgałęziony na wiele rzeczywistości, niczym (och, media, media!) tekst na Wikipedii obsiany hiperłączami.  

[1] http://www2.uni-jena.de/welsch/

Immersja przede wszystkim!

 ~Oskar Wanat~

Recenzja artykułu Pawła Świątka Immersja w grach MMO, czyli o «farmieniu expa» słów kilka, pochodzącego z magazynu Media i społeczeństwo (nr 2/2012, str. 94-100). Artykuł można przeczytać tutaj.


Gry sieciowe, przyciągające przed ekrany nieprzebrane rzesze ludzi, to fenomen, który nie sposób przecenić – fenomen idealnie wpisujący się w pojęcie związanej z wirtualną rzeczywistością immersji. I właśnie pod takim kątem spojrzał na niego Paweł Świątek w swoim tekście Immersja w grach MMO, czyli o «farmieniu expa» słów kilka, w którym przyjrzał się aspektom zwiększającym immersywność najpopularniejszej z płatnych gier sieciowych na świecie, którą jest nieprzerwanie od roku premiery World of Warcraft (2004). 
 
Autor zaczyna od zdefiniowania pojęcia immersji jako identyfikacji lub wyobrażonej więzi emocjonalnej z fikcyjnym środowiskiem, a także słusznie przyrównuje ją do formy eskapizmu, czyli ucieczki od rzeczywistości i jej problemów na rzecz świata iluzji i wyobrażeń. Następnie wyróżnia 3 zjawiska, które intensyfikują według niego znacząco immersję w grach sieciowych typu World of Warcraft:

  1. Interaktywność – pozwala na wtopienie się w świat gry i współistnienie w działającej od lat wirtualnej społeczności, która nieustannie tętni życiem, a gracze mogą się w niej komunikować między sobą na różne sposoby. Ponadto, World of Warcraft zmienia się zależnie od specjalnych okoliczności w realnym świecie, takich jak święto Halloween – czy to przy pomocy modyfikacji graficznych, czy to dzięki unikalnym wydarzeniom organizowanym w świecie gry (autor podaje tu przykład popkulturowego odniesienia do filmu Jeździec bez głowy - można się z nim podczas takiego specjalnego wydarzenia zmierzyć).
  2. Uczestnictwo, czyli aktywny udział odbiorców w formowaniu odbieranej treści – organizowane zarówno oddolnie, jak i odgórnie. Oddolnie, bo gracze mają realny wpływ na przebieg gry, formują gildie, które posiadają własne struktury organizacyjne i wymagają określonych umiejętności oraz pozycji społecznej, by do nich należeć. Odgórnie, bo producent gry oferuje usługi platformy battle.net, która umożliwia kontakty z innymi graczami oraz uzyskanie pomocy technicznej i wykupienie abonamentu.
  3. Socjolekt, czyli język używany przez daną grupę społeczną (którą w tym przypadku jest, rzecz jasna, środowisko graczy World of Warcraft) – jego znajomość w bardzo dużym stopniu ułatwia grę, a konkretnie komunikowanie się z innymi graczami, jest uniwersalny i w większości przypadków wywodzi się z angielskiego. Przykładem takiego socjolektu jest słynne, zawarte w tytule artykułu wyrażenie farmienie expa – hybryda językowa, wywodząca się od angielskich słów farm, czyli hodować, oraz experience – doświadczenie. Chodzi więc o hodowanie, a konkretnie o zdobywanie doświadczenia w świecie gry.

Szkoda, że dosyć często autor nie rozjaśnia niektórych swoich sformułowań i myśli, które dla kompletnego laika mogą być enigmatyczne i niezrozumiałe, co w artykule będącym swego rodzaju wprowadzeniem do problemu nie powinno mieć miejsca. Jednak to ciekawy tekst, zawierający w większości trafne spostrzeżenia, skoncentrowane przede wszystkim na jednym przypadku. Napisany przystępnie i z odpowiednim luzem, jest wstępem do głębszych rozważań nad rozległym zagadnieniem, jakim bez wątpienia jest magnetyczna immersja powodowana przez gry komputerowe, zwłaszcza sieciowe.

Słuchaj radia, poczujesz się jak jaskiniowiec!

Karolina Nieckarz

Recenzja "Radio bęben plemienny" - rozdziału opublikowanej 1964 r. pracy Marshalla McLuhana Understanding Media: The Extension of Man. W tłumaczeniu polskim Karola Jakubo­wicza została wydana przez Wydawnictwa Arty­styczne i Filmowe [Przekaźniki, czyli przedłużenie człowieka, w: M. McLuhan, Wybór pism. Warsza­wa 1975]

Marshall McLuhan to nie jakiś tam medioznawca. To nie jakiś tam ekspert. McLuhan to ikona i symbol badań nad mediami, pewna etykieta i odnośnik, na który powołują się rzesze piszących o mediach. Sięgnęłam po jego tekst „Radio bęben plemienny” z 1964 i nie zawiodłam się. McLuhan dość przystępnym językiem i używając zrozumiałych przykładów wykłada nam swoją teorię o tym medio-przekaźniku. Mam uczulenie na stricte naukowe teksty, w których połowy wyrazów nie rozumiem, a druga połowa wydaje się być mową trawą. Na szczęście McLuhan wywiązywał się w swojej pracy ze stanowiska jakie objął w loży pop-kultury i – zazwyczaj - bez zbędnych pseudointeligentnych udziwnień, jest w stanie zainteresować swoim wywodem średnio rozgarniętego czytelnika. Druga sprawa, że nie zawsze wiadomo, o co badaczowi chodzi.

Według McLuhana radio to przedłużenie zmysłów człowieka i jednocześnie powrót do pierwotnych instynktów plemiennych, w których nadajnik był zastępowany bębnem.  Porównanie jest bardzo ciekawe i przewija się w trakcie wywodu badacza. Zainteresował mnie przykład nastolatków, którzy przy słuchania radia odczuwają, według McLuhana, zarówno samotność, jak i poczucie „więzi plemiennej” z rówieśnikami. Jako niedawny nastolatek bardziej utożsamiam swoją więź plemienną z facebookiem, ale mogę sobie wyobrazić, że radio w latach 60. rzeczywiście mogło pełnić taką rolę. O zgrabnym połączeniu się tematu z zagadnieniem „globalnej wioski”, które opracował również McLuhan wspominać nie trzeba (zresztą, sam autor w pewnym momencie nawiązuje do owego terminu, klepiąc samego siebie po ramieniu).

By określić poczucie wspólnego obcowania w przestrzeni słuchowej McLuhan używa słowa Lebensraum, czyli określenia przestrzeni życiowej dla „rasy panów” używanego przez nazistów - wywnioskować można co najmniej sceptyczny stosunek badacza do tego zjawiska „współodczuwania”. W każdym razie według McLuhana programy informacyjne służą angażowaniu słuchaczy, ponieważ, cyt. „prognoza pogody interesuje wszystkich”. Według autora radio ewoluowało z medium czysto rozrywkowego, do czysto informacyjnego. To dość zabawne, ponieważ w dzisiejszych czasach można by śmiało zrównać obie te cechy, lub nawet powiedzieć, że jest zupełnie na odwrót. No, ale nie zapominajmy, że tekst powstał prawie 50. lat temu!

Według badacza radio dostarcza osobistych, prywatnych przeżyć. Porozumienie następuje na linii: autor tekstu/lektor à słuchacz. Przykładem na zaangażowanie słuchającego w przekaz jest dla McLuhana program audycja Orsona Wellesa, który informował przez radio o inwazji Marsjan na Ziemię. Ludzie po tych wiadomościach chowali się w schronach i organizowali zapasy jedzenia. McLuhan uważa, że te cechy radia, które wykorzystał Welles w celach rozrywkowych, Hitler potraktował w zupełnie poważny sposób i również dzięki nim wpłynął na ludzi. Ciężko nie zgodzić się z tą tezą.

McLuhan poświęca również fragment tekstu rozważaniom na temat rozwoju radia w kulturach piśmiennych, jak i niepiśmiennych. Ludziom, dla których pismo było elementem życia codziennego powstanie radia i jego rozwój było naturalną koleją rzeczy. Natomiast kultury bez tradycji słowa pisanego przyjęły ten wynalazek jako rewolucyjny. McLuhan w nieco abstrakcyjny tłumaczy, że pismo kształtujące rozwój osobowości jest podstawą rozwoju gospodarczego. Nie wiem, czy do końca zrozumiałam tę teorię. Wydaje się być interesująca, aczkolwiek mam wrażenie, że autor czasem zbyt zatapia się we własnych myślach, nie próbując przełożyć ich na rzeczowy język.

Wzruszyło mnie natomiast narzekanie McLuhana na zjawisko ignorancji wobec badania zjawiska przekazu radiowego. Badacz pod koniec swojego wywodu wręcz smuci się faktem, że nikt nie zauważa jak wiele radio mówi o społeczeństwie, jak ciekawym jest przykładem cofania się do czasów epoki plemiennej. Oczywiście nikt, oprócz jego samego, a jakże. Jednak spostrzegawczości McLuhanowi nie można odebrać. Podsumowując brak zainteresowania podobnymi badaniami pisze  „...powszechna nieświadomość oddziaływania tech­niki na psychikę musi być nieodłącznym skutkiem tegoż oddziaływania...” – myślę, że słowa te, wypowiedziane w dzisiejszych czasach w kontekście telewizji, czy Internetu byłyby tak samo aktualne. I dlatego właśnie zachęcam do lektury McLuhana. 

Naukowi celebryci

~Karolina Żebrowska~


Recenzja artykułu Piotra Siudy "Socjologiczna interpretacja zjawiska celebrities"


Piotr Siuda, Socjologiczna interpretacja zjawiska celebrities [w:] Kultura i Historia nr 19/2011, red. Andrzej Radomski, wydawca: Instytut Kulturoznawstwa Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej, Lublin 2011

Dostępny w Internecie: < http://www.kulturaihistoria.umcs.lublin.pl/archives/2379>




Gdzie kończy się artykuł w czasopiśmie naukowym, a zaczyna intelektualny wywód rodem z pracy doktorskiej? Granica jest cienka i łatwo ją w obie strony przekroczyć.

Artykuł Piotra Siudy „Socjologiczna interpretacja zjawiska celebrities” niebezpiecznie balansuje na tej krawędzi. Już sam tytuł sugeruje, że więcej tu nauki, niż publicystyki. I choć samo czasopismo ogłasza się „najstarszym polskim czasopismem naukowym”, nie sposób nie odnieść wrażenia, że ta „czasopismowość” została gdzieś zatracona.

Autor bada kult celebrities zarówno pod względem historii i rodowodu tego zjawiska, jak i społecznych i kulturowych jego aspektów. Stara się – co podkreśla już we wstępie/streszczeniu artykułu – spojrzeć na zjawisko celebrities pod względem pozytywnych i negatywnych skutków, jakie za sobą niesie; wagi, jaką celebryci odgrywają w naszym życiu i analizie powiązań tychże z rozmaitymi płaszczyznami społecznymi. Brzmi obiecująco, zresztą sam autor określa swoje dociekania mianem „niezwykle interesującego pola badawczego”.

Siuda rzeczywiście koncentruje się na socjologicznej stronie badanego zjawiska, odwołuje się do licznych badaczy i podejmuje zresztą samodzielnie rozmaite próby interpretacji. Pod tym względem tekst obfituje w najróżniejsze porównania i cytowanie zagranicznych naukowców. Tekst nafaszerowano bowiem licznymi odwołaniami, przypisami i filozoficzno-teologicznymi podłożem. Brak jednak – i tutaj znów uwidacznia się zauważona wcześniej treściowa luka – poparcia ich konkretnymi przykładami, przytoczeniem sławnych skandali czy sytuacji, które mógłby skojarzyć czytelnik. Nazwiska opisywanych celebrities pojawiają się raptem kilka razy i najczęściej są jedynie wymienione jedne po drugich. A czy to nie przykłady z życia wzięte decydują o atrakcyjności tekstu? Czy pikantne anegdotki nie wpływają na tym lepsze przyswojenie naukowych faktów i domysłów?

Poza tym, niestety, autor paskudnie generalizuje. Każdy fan Elvisa musi według niego odbyć pielgrzymkę do miejsca narodzin Króla, większość osób, kochających się platonicznie w jakiejś gwieździe, musi jednocześnie snuć na jej temat fantazje erotyczne. Brak jest wyraźnego zaznaczenia, że dotyczy to zaledwie ułamka fanów - co nie czyni z tego, oczywiście, mniej interesującego zjawiska.

Piotr Siuda porusza jednak wiele ciekawych kwestii. Obsesyjność, w jaką wpadają nierzadko fani, celebrities jako swego rodzaju sacrum czy nawet historyczne początki kultu gwiazd to tematy, które czyta się gładko i przyjemnie. Podobnie z momentami, gdzie decyduje się przytoczyć interesujący i zaskakujący przykład. Po chwili jednak autor znów uderza w inteligencki ton, uniemożliwiając płynną lekturę. To tak, jakby jechać na zmianę asfaltem i bitą drogą...

Wniosek końcowy? Artykuł naukowy nie oznacza bogato ilustrowanych kretynizmów przeplatanych historyjkami z osobistego życia autora, ale zdecydowanie nie powinien też stawać się tekstem czysto teoretycznym, opracowaniem poglądów poważanych badaczy i naukowców. Panie Siuda, zaleca się zastosowanie złotego środka – artykuły naukowe na temat Kac Vegas!

niedziela, 16 czerwca 2013

FUNKCJONALNOŚĆ PRZEDE WSZYSTKIM

Kamil Kalbarczyk


Recenzja artykułu Tomasza Bierkowskiego Cel typografii

Tomasz Bierkowski, Cel typografii [w:] Widzieć/Wiedzieć, red. Przemek Dębowski, Jacek Mrowczyk, wydawnictwo Karakter, Kraków 2011, s. 235 – 249.

Dr hab. Tomasz Bierkowski, od lat związany z Akademią Sztuk Pięknych w Katowicach, zajmuje się zarówno projektowaniem jak i krytyką. Centralne miejsce jego zainteresowań zajmuje zagadnienie typografii, a szczególnie jej społecznej funkcji. Jego książka O typografii (2007) w nowoczesny sposób podejmuje owo zagadnienie i otwiera zupełnie nowe perspektywy na postrzeganie typografii jako takiej. W roku 2011 ukazała się obszerna publikacja na temat szeroko pojętego designu składająca się z szeregu niedługich esejów poświęconych poszczególnym dziedzinom projektowania. Wśród artykułów znalazł się tekst Bierowskiego na temat typografii, a ściślej jej celów i roli komunikacyjnej.

W tej kilkunastostronicowej pracy autor przedstawił wnikliwy i względnie wyczerpujący przegląd problematyki, z jaką boryka się współczesna typografia. Zasadniczym zagadnieniem, który podejmuje krytyk, jest uświadomienie czytelnikowi właściwego celu typografii jakim jest funkcjonalność. Nie neguje on artystycznej wartości tej dziedziny sztuki użytkowej, lecz zwraca uwagę na priorytety, jakimi powinien kierować się typograf. Tekst ma charakter ciągły i nie dzieli się na mniejsze jednostki, choć jego konstrukcja wykazuje wewnętrzny podział, segregujący poszczególne zagadnienia.

Na początku swojego eseju autor wyraża zaniepokojenie niezwykle przestarzałym rozumieniem typografii i ograniczania jej do tekstu drukowanego, nie uwzględniającego nowym mediów. Nierzadko posługuje się ironią, aby podkreślić dystans do owego stanu. Już na początku postuluje swój główny zarzut, co do obecnego traktowania typografii, mianowicie przekładanie ekspresyjności i ozdobności ponad funkcje komunikacyjną. Według Bierkowskiego zasadniczą rolą tekstu jest przekazanie komunikatu autora, jego intencji, zaś typograf winien jest, za pomocą maksymalnie przejrzystych, prostych i zrozumiałych środków, przekazać ową treść, nie zaś wyrażać siebie. Rola typografa i samej formy jest więc drugorzędna i podległa komunikatowi. Autor omawianej publikacji wyraża zdumienie nieświadomością polskich projektantów społecznej roli sztuk użytkowych, co wiąże się z niezwykle niskim poziomem typografii w naszym kraju. Następnie Bierkowski przywołuje liczne opinie zarówno badaczy zagranicznych jak i polskich potwierdzających jego zarzuty. Zwraca także uwagę na istotę samego procesu czytania, który jest czynnością aktywną, wymagającą zaangażowania, a co za tym idzie, układ i kształt tekstu służyć powinien przede wszystkim jak najlepszemu przyswojeniu komunikatu, nie zaś zachwycaniu i rozpraszaniu czytelnika. Należy tak komponować elementy tekstu, a były maksymalnie zrozumiałe i najlepiej jak się da oddawały intencje autora. Postulat ten powtarzany jest wielokrotnie w Celu typografii.  Konkluzją do jakiej dochodzi Bierkowski jest zaproponowana przez niego nowa definicja typografii uwzględniająca podejmowane wcześniej współczesne problemy. Według niego „typografia jest projektowaniem informacji wizualnej, czytelnej i zrozumiałej dla odbiorcy w sposób zgodny z intencją nadawcy, jest sztuką interpretacji treści oraz właściwego dobru języka wizualnego” (s. 247). Definicja ta nie ogranicza się do druku, ale otwiera się na nowe media, gdzie zarówno narzędzia projektowania jak i medium prezentacji zazwyczaj pozostają w sferze wirtualnej.

Tekst Bierkowskiego, choć stanowi tylko zarys podjętej problematyki, zwraca uwagę na zasadnicze  zagadnienia będące świetnym punktem wyjścia do dalszych rozważań. Szczególne znaczenie ma zwrócenie uwagi na tak powszechne, stereotypowe podejście do typografii jako sztuki użytkowej, która ma się przede wszystkim podobać i być dziełem sztuki. Otóż jak zauważa autor, nie tędy droga. Forma, zawsze winna być podporządkowana komunikatowi, stanowiącego sedno typografii. Poprzez zbytnie ingerowanie projektantów w swoje „dzieła sztuki” dochodzi do zafałszowania przekazu. Podczas pracy projektanta najważniejszy powinien być odbiorca, nie zaś twórcza ekspresja. Typografia, jak zauważa Bierkowski, pozostając w kręgu sztuki, jest najbardziej użytkową z jej dziedzin i winna się podporządkować swojej społecznej funkcji, nawet jeśli oznacza to pewne ustępstwa w zakresie formy i ekspresji. Cenny spostrzeżeniem jest także podkreślanie znaczenia jakie odgrywa właściwie zaprojektowany tekst we współczesnej kulturze wizualnej. Wszechobecne reklamy, billboardy, plakaty, ekrany i wszelkie inne przestrzenie, których istotą jest działanie na widza, za pomocą obrazu i tekstu powinny przyswoić sobie zasady typografii, aby oddziaływać bardziej skutecznie i przyswajalne, a jednocześnie estetyczne i nie rażące widza.

Artykuł Bierkowskiego jak i cała publikacja Wiedzieć/Widzieć, sam w sobie jest doskonałym przykładem  d o b r e j  typografii. Nie sposób nie zauważyć, że wszystkie elementy strony, okładki dają poczucie harmonii i prostoty. Całość jest skomponowana, tak, aby widz w pełni zrozumiał przekaz autorów, a lektura była przyjemna i nie sprawiająca trudności. Raz jeszcze pragnę podkreślić trafność spostrzeżeń Bierkowskiego, który oprócz wykazywani się niemałą elokwencją i świetna znajomością tematu, nakreśla szeroką panoramę stosunków między współczesną sztuką użytkową a komunikacją społeczną. Właśnie ten wielokrotnie podkreślany aspekt typografii, jakim jest jej funkcjonalność w społeczeństwie powinien być rozwinięty w kolejnych pracach podejmujących tematykę nowoczesnej typografii. Stanowi on klucz do zrozumienia jak duży potencjał drzemie w tekście, zwłaszcza w dobie dominacji obrazów.

poniedziałek, 10 czerwca 2013

REKLAMY W PRZESTRZENI MIEJSKIEJ

Kamil Kalbarczyk

Kilka postów wcześniej pisałem o inwazji reklam w Internecie, która codziennie uprzykrza życie. Podobne odczucia wyrazić mogę odnośnie zalewu reklam w rzeczywistej przestrzeni miejskiej. Jest to istotne, ponieważ, o ile w każdej chwili możemy wyłączyć natrętną reklamę internetową (czasem wcale nie jest o takie proste), to szpecące miasto wielkie billboardy i szyldy nie są tak łatwe do usunięcia. Z jednej strony, normalnym jest, że firmy usługowe, marki i instytucje reklamują się w publicznej przestrzeni. Z drugiej nasuwa się pytanie, gdzie jest granica, której nie powinno się przekraczać ingerując w materialną tkankę obszaru miejskiego. Rozważmy to na przykładzie Krakowa. Miasto to, specyficzne pod względem urbanistyki, swoje centrum turystyczne, historyczne, funkcjonalne i komunikacje sytuuje w tym samym miejscu, w przeciwieństwie choćby do Warszawy. Zatem, wszyscy, chcący się zareklamować siłą rzeczy wybierają przede wszystkim ścisłe centrum, które stanowi jednocześnie jedno z najcenniejszych i najpiękniejszych zespołów urbanistycznych w Europie. Wielkie billboardy, szyldy i inne nośniki reklam przez ostatnią dekadę zatruwały krakowskie Stare Miasto. Doszło do tego, że reklamy zasłaniały całe fasady zabytkowych kamienic, a pstrokate szyldy różnej wielkości wystawały kilka metrów w głąb ulicy Doskonale prezentuje to zdjęcie ulicy Floriańskiej sprzed kilku lat.




Władze miasta, widząc, że sprawa zmierza w złym kierunku w roku 2011 utworzyły na terenie całego Starego Miasta park kulturowy. Dało to narzędzia do kontrolowania przestrzeni publicznej. Od dwóch lat wielkość szyldów reklam, wymiary ogródków itp. Określa specjalny regulamin. Sprawa ta ma dwie strony medalu. Z jednej strony oczywistym jest słuszna intencja ochrony wartości estetycznych i historycznych tej części Krakowa. Z drugiej zaś, jest to ewidentne ingerowanie w naturalny porządek społeczny, który chcąc, czy nie chcąc dąży to tego, a by przestrzeń publiczna przesycona była mediami. Niektórzy uważają, że tworząc park kulturowy na terenie ścisłego centrum jednego z głównych miast Polski ograniczamy jego rozwój i pętamy społeczeństwo. Jednakże według mnie racja jest po stronie władz, gdyż nie jestem sobie w stanie wyobrazić, jak daleko ta billboardyzacja mogłaby zajść na obszarze Starego Miasta. Być może wielkie plakaty reklamowe zawisłyby na Wieży Ratuszowej albo Sukiennicach. O zgrozo.

Wiele budynków nie spełniających swojej zasadniczej funkcji służy dziś za wielkie stelaże na reklamy. Przykłady poniżej. I znowu dylemat: niby ingerencja w „naturalny miejski krajobraz”, ale jednak, lepiej niż te anty-budynki miałyby stać puste. Innym przykładem może być oblepianie architektury dziesiątkami reklam na raz. I tak nie wiadomo, na co spojrzeć. Jeszcze gorzej, jest, gdy jedziemy samochodem, a wzdłuż drogi ciągną się kilometry billboardów. Nie trudno wtedy o dekoncentrację i wypadek.





Innym faktem jest, że wiele budynków po prostu nie jest przystosowana do przyjmowania reklam i otwierania się na media. To jedna z przyczyn, która sprawia, ze tak restrykcyjnie reaguję na  ingerencje mediów w fasady architektoniczne. We współczesnym budownictwie nierzadko uwzględnia się miejsca przewidziane na reklamy, tak iż całość współgra ze sobą. Dobrym przykładem mogą być butiki Prady, w Nowym Jorku czy Tokio. W obszar fasady wmontowane zostały tam specjalne ekrany, pozwalające przechodniowi wirtualnie przymierzyć ubrania – reklama, nowoczesna, pomysłowa i co najważniejsza wpisująca się w ogólny koncept przestrzeni oraz nie wchodząca w konflikt z otoczeniem.

Wróćmy jednak do Krakowa. Tutaj dylemat jest poważny. Nie wyburzymy zabytkowej zabudowy, a by w jej miejsce wstawić architekturą przystosowaną do reklam. Pozostaje mieć nadzieję, że reklamodawcy postępować będą zgodnie z zasadami decorum i przystosowywali swoje reklamy do środowiska, w którym mają zawisnąć. Może wtedy zamiast straszyć i irytować, faktycznie zaczną spełniać właściwą sobie funkcję.






wtorek, 4 czerwca 2013

"WTF QR CODES"


~Karolina Żebrowska~



Choć QR Code powstał w Japonii na początku lat 90., w praktyce mogliśmy go zauważyć dopiero kilka lat temu, wraz z pojawieniem się smartphone’ów i nowych funkcji w telefonach komórkowych. Panujący boom na skomputeryzowane aparaty telefoniczne, których głównym zadaniem już dawno przestało być dzwonienie, zachęcił producentów do poszukiwania nowych rozwiązań. I tak zainteresowano się QR Codem, który zdawał się nieść ze sobą duże możliwości.

Wizja ludzi zaintrygowanych czarno-białymi kwadracikami i ochoczo, acz nie zawsze świadomie, skanujących najróżniejsze reklamy i informacje zaczęła udzielać się po kolei wszystkim dużym korporacjom. Po wprowadzeniu tej innowacji przez pierwsze odważne firmy, reszta rynku zaczęła zazdrościć im tej rzekomej przewagi i w krótkim czasie kody QR nas otoczyły.

Ta zmiana nastąpiła dość szybko. Z początku spotkała się rzeczywiście z zainteresowaniem i zaintrygowaniem – ale za naturalną reakcją nie szło nic więcej. I choć kody stały się nieodłącznym elementem przestrzeni miejskiej – w formie billboardów i plakatów, czy naszych domów (reklamy w gazetach, okładki książek) – można śmiało nazwać je jedną z większych porażek marketingowych dwudziestego pierwszego wieku.

„Dlaczego to nie działa?”, chciałoby się zapytać. Czynników jest wiele, przede wszystkim jednak twórcy reklam wciąż przeceniają nasze zaangażowanie w reklamę. Od początków tej dziedziny biznesu minęło już sporo czasu i staliśmy się klientami wybrednymi i wymagającymi. Nie usatysfakcjonuje nas już naiwna piosenka o kostce rosołowej – pragniemy inteligentnych dowcipów słownych i rozwiązań, których do tej pory w reklamie nie było.

Każdy trik, powtarzany kilka razy, przestaje już zaskakiwać. I tak zobojętnieliśmy już na billboardy z przestrzennymi elementami, dwuetapowe kampanie reklamowe, gdzie z początku nie wiadomo, o czym mowa, czy w zamyśle zabawne hasła, które na dłuższą metę nieznośnie irytują i odnoszą skutek przeciwny do zamierzonego.

Nasza niechęć do reklamy sprawia, że potrzebujemy czegoś szczególnego, aby się tą reklamą zainteresować. Dlatego też uznano, iż zainteresowanie to wzniecą właśnie kody QR. Jest w nich w końcu ten element tajemnicy, wymagający od nas rozwiązania zagadki, jest coś, co wymaga naszej partycypacji.

Nice try, QR Code! To chyba jedna z niewielu "kampanii z kodem",
która odniosła jako taki sukces (w każdym razie, wśród męskiej części klienteli)

Marketingowcy jednak nie wpadli na to, że możemy być na to zwyczajnie zbyt leniwi! Zresztą sam obraz przeciętnego człowieka, posiadającego smartphone’a z funkcją skanowania kodów i mającego na tyle czasu, żeby to faktycznie robić, wydaje się niedorzeczny. Ponadto reklama wystarczająco zatruwa nam życie, dlaczego więc nagle mielibyśmy stać się jej entuzjastami i z zapałem wyczekiwać wyświetlenia strony WWW, do której przekieruje nas przeskanowany kod?

QR Code, zamiast stać się spektakularnym przykładem sukcesu, został obiektem drwin i docinek. Laura Stampler z Business Insider pisze: „To zjawisko stosowane jest z tak marnym skutkiem, że stało się żartem w przemyśle reklamowym. Istnieje nawet Tumblr o nazwie „Pictures of People Scanning QR-Codes”, nie posiadający żadnych zdjęć.”


Powstała również strona WTF QR CODES, dedykowana najgłupszym i najgorszym zamieszczeniom nieszczęsnego kwadracika. Polecam ją zwłaszcza tym, którzy wciąż jeszcze myślą, że ta wzniosła idea ma wciąż jakiś sens.

Odrobina adrenaliny powinna zachęcić potencjalnych klientów, mówili. It'll be fun, mówili.


A tu spektakularnie głupie wykorzystanie QR w Polsce.

Chociaż Bank of America też nie grzeszy rozsądkiem. Tak, zeskanujcie kod z naszej strony na Facebooku, żeby zalinkował was do niej na waszych telefonach.


A jednak nie przestaje się sądzić, że kody
ułatwiają nam życie. Czy raczej... Hm.

czwartek, 30 maja 2013

Wielki Brat patrzy

Czyli przestrzeń powiększona
~Oskar Wanat~


Czas wyłożyć karty na stół. Otóż, Panie i Panowie, jesteśmy obserwowani. Właśnie tak. Inwazja komórkowych kamerek oraz ulicznego monitoringu spowodowała, że wszyscy nieustannie podlegamy filmowaniu. Świadomie i nieświadomie. W dzień i w nocy. 


 

niedziela, 19 maja 2013

Oswajanie islamu

Karolina "Nieckałke" Nieckarz





Świat po zamachach 11. września uległ zdecydowanej zmianie i wiemy o tym wszyscy. Mój wpis miał ograniczyć się do spostrzeżeń, jakie różnice w postrzeganiu muzułmanów zaszły na świecie, lecz chyba nawet średnio zorientowany człowiek potrafi wyobrazić sobie trudności, z którymi borykają się islamiści. Fakt jest taki, że w świecie zachodu muzułmanie nie mają łatwo, a z problemem można sobie radzić na różne sposoby. Przykładowo - niedawno w USA ruszyła kampania Mój Dżihad, która ma za zadanie ocieplić wizerunek islamistów i zagadnienie „świętej wojny” sprowadzić do egzystencjalnych rozterek, czy... problemu nieśmiałości.
Twórcy kina również sięgają po tę tematykę usilnie zapewniając, iż pamiętamy -muzułmanin też człowiek, a Amerykanie może i torturowali więźniów ale cóż - co się stało, to się nie odstanie (więc nakręćmy o tym film). Jednym z pierwszych tego typu produkcji, które odniosły komercyjny sukces, był film Mata Whitecrossa i Michaela Winterbottoma Droga do Guantanamo (2006). Dokument o więźniach osadzonych za podejrzenia o związki z Al-kaidą i torturowanych na wszelakie sposoby wstrząsnął publicznością. Mniej więcej pięć lat po zamachach zaczęto zastanawiać się, kto tak naprawdę stoi po ciemnej stronie mocy i zauważać, że nie każdy arab to terrorysta. 
Po ten, nie ukrywajmy, chwytliwy temat sięgnęło nawet Bollywood. W 2010 Karan Johar wzruszył nas piękną historią autystycznego mężczyzny, ruszającego w podróż do prezydenta Stanów Zjednoczonych, by przekazać mu ważną wiadomość, brzmiącą: „Nazywam się Khan i nie jestem terrorystą” (Nazywam się Khan). 
Najbardziej znanym przykładem ostatnich czasów jest oczywiście film Kathryn Bigelow Wróg numer jeden obrazujący polowanie na Osamę Bin-Ladena, oraz ówczesną sytuację biednych agentów CIA, którzy - no cóż - nie mieli wyjścia i musieli troszkę „popracować” nad swoimi informatorami. Film zdobył tyle nominacji do wszelakich nagród, że pewnie producenci już teraz zacierają ręce, na myśl o kolejnych fascynujących i przynoszących zyski projektach o tematyce terroryzmu.
Można wysnuwać tezy, że społeczeństwo jest już zmęczone ciągłymi doniesieniami z frontów wojennych, że buntuje się przeciwko niesprawiedliwości i wykluczeniu. Że, najzwyczajniej w świecie chce żyć w pokoju i zaakceptować naszych islamskich braci i siostry. Równość, przyjaźń, braterstwo...
Owszem, idąc tropem bohatera filmu Karana Johara możemy dzielić ludzi jedynie na dobrych i złych, a pozostałe aspekty odłożyć na bok. (Nie)stety ciężko o zrozumienie, kiedy muzułmanin, działacz na rzecz wizerunku społeczności islamskiej w Nowym Jorku obcina żonie głowę, bo zażądała rozwodu. Trudno o tolerancję i akceptację, gdy podczas maratonu bostońskiego giną ludzie. Na próżno szukać logiki w „wojnie z terroryzmem”, którą wypowiedział kraj, gdzie dostęp do broni jest absurdalnie prosty i w którym każda kolejna masakra w szkole, czy sali kinowej to jedna za dużo. 

Na koniec - jeśli mielibyście wątpliwości, czy idea walki z terrorem jest skuteczna, polecam jeden z odcinków vloga Mariusza Maxa Kolonko (oraz zachęcam do obejrzenia innych, poświęconych tematyce islamu). On mówi jak jest :)





niedziela, 5 maja 2013

Dlaczego reklamy w Internecie chcą nas wykończyć?

Kamil Kalbarczyk




Włączasz komputer.
Otwierasz przeglądarkę.
Rozpoczynasz zwiedzanie witryn internetowych.
Szast! Prast! Buuum! Pojawia się wielka reklama super-hiper-mega-atrakcyjnego kredytu w banku X, przysłaniająca trzy czwarte ekranu. Dźwięk nie wiadomo skąd. Szukasz krzyżyka, żeby pozbyć się natręta. Nie widzisz go. Po chwili znajdujesz. Klikasz – krzyżyk ucieka. Po morderczym pościgu udaje Ci się zamknąć reklamę. Ba Dum Tss! Ciach! Wyskakuje następna, tym razem oferują ci sadzonki lawendy za jedyne 8,99…





To nieco wyolbrzymiony obraz rzeczywistości, jakiej doświadczam na co dzień. Jednak faktem jest, że internetowe reklamy bywają irytujące. W zasadzie, zarzutów postawić można wiele: wielkość, głośność, zbytnia ruchliwość, powtarzalność. Aliści to, co najbardziej przeszkadza to fakt, że reklamy nie są atrakcyjne (oczywiście nie dotyczy to wszystkich reklam). Skoro chcę wyłączyć jakieś 90% „atakujących” mnie kolorowych, wystrzałowych i śpiewających okienek, znaczy, ze coś jest z nimi nie tak. 

Sytuacja pierwsza: 

Słucham dość głośno, spokojnej instrumentalnej muzyki. Chcę w między czasie odwiedzić kilka stron. Nagle jak grom z jasnego nieba, na którejś z zakładek włącza się zabójczo głośna muzyka, która nieomal mnie ogłusza. Teraz pytanie: w której z dwunastu otwartych zakładek to szalenie irytujące coś się włączyło? Skutek – jestem poirytowany.

Sytuacja druga:

Przeglądam sobie stronę X. Nagle wyświetla się wielka reklama mebli w promocyjnej cenie. Nie chcę kupować mebli. Staram się zamknąć natrętny komunikat, który właśnie zasłonił mi połowę artykułu. Nie trafiam w ruchomy krzyżyk i zostaję przekierowany na stronę producenta owych mebli. Skutek - jestem poirytowany.

Sytuacja trzecia:

Włączam sobie w sieci nowy odcinek programu rozrywkowego. Klikam „play”. Muszę najpierw obejrzeć dziewięćdziesiąt sekund nieinteresujących reklam: szamponu, operatora komórkowego i nowego modelu samochodu. Po dwudziestu minutach programu, w emocjonującym momencie włącza się kolejna porcja reklam. Skutek – jestem poirytowany.


Konkluzja:

Faktem jest, że przestaliśmy zauważać reklamy znajdujące się tylko w banerach czy z boku stron. To logiczne, że w takim razie reklamy chcą być zauważone i żeby to osiągnąć musza nam skakać przed oczyma, krzyczeć i zasłaniać wszystko inne. Czy to jednak wystarczający powód? Nie wydaję mi się. Ponadto nawet jeśli niechcący klikniemy w reklamę i przeniesieni zostaniemy na stronę reklamodawcy, cały proces nie odniesie zamierzonego rezultatu, a może tylko zniechęcić i zdenerwować potencjalnego klienta. Nierzadko zdarza się także, że reklama próbuje nas oszukać albo wprowadzić w błąd. Dobrym przykładem może być pojawiający się gdzieś między tekstem niebieski pasek z czerwonym powiadomieniem „masz wiadomość” do złudzenia przypominający facebookowy komunikat. Na coś takiego przez pierwsze kilka razy reagowałem uwagą (ooo, nowa wiadomości na facebooku?!). Jednak po kliknięciu na to szybko okazywało się, że to tylko reklama jakiegoś innego portalu.





Pragnę tylko zwrócić uwagę na narastający problem inwazji reklam utrudniających swobodne korzystanie z zasobów sieci. Nie warto wszczynać ogólnej krucjaty przeciw reklamom internetowym - byłaby to walka z wiatrakami. Chociaż nie zdajemy sobie sprawy to podświadomie reagujemy na nie i niejednokrotnie kupując coś bezmyślnie w sklepie, bierzemy to, co znamy, co widzieliśmy w spocie reklamowym. Reklama zatem nie musi być tak natrętna jak to opisałem powyżej, aby zasiała ziarno incepcji w naszej głowie. Ważne, aby była lokowana i prezentowana, tak byśmy nie reagowali na nią jak najszybszym szukaniem krzyżyka lub napisu „zamknij”. Powinna przyciągać swoją formą lub treścią, tak żeby zainteresowani sami w nią klikali. Jednakowoż w świecie, gdzie reklamy otaczają nas zewsząd (i w sieci i w realu), czytając artykuł, sprawdzając pocztę czy pisząc ze znajomym naprawdę mamy ochotę zwracać na nie uwagę?



P.S.: Żale zostały wylane, problem zakomunikowany, jednakże szukając jakiegoś mema lub GIFa do wpisu zostałem zaatakowany przez kolejne agresywne reklamy. Pora zainstalować Adblocka…

wtorek, 23 kwietnia 2013

Mindfile, czyli czy umysł człowieka stanie się medium cyfrowym.

*Karolina Przeklasa*

Jest wiek XXIX. Technologia została tak rozwinięta, iż możliwym staje się zapisanie zawartości mózgu ludzkiego w specjalnej przestrzeni zwanej Plateau, którą można porównać do dzisiejszego Internetu, tak aby nasze ograniczone współczesne mózgi mogły w ogóle wyobrazić sobie świat przyszłości. Standard Homo Sapiens (stahsi) dalej żyją w przestrzeni materialnej, skansenie ówczesnej rzeczywistości, utrzymywanym tylko ze względów politycznych. Stahsi nie odcinają się jednak od Plateau, pieczołowicie archiwizują sobie wszystkie wspomnienia, tak aby w razie śmierci fizycznej móc odrodzić się w nowym „pustaku”, by nigdy nie umrzeć. Plateau służy im również do komunikacji z innymi istotami, w tym z Phoebe (Post-Human Being), które istnieją tylko w przestrzeni niematerialnej, a gdy już muszą przenieść się do staromodnego, zatrzymanego w XXI wieku wszechświata, mogą wdrukować się w kilka awatarów jednocześnie i być w kilku miejscach naraz.[1] No cóż, nie wiem czy tak będzie wyglądał świat przyszłości. Opisana tutaj rzeczywistość istnieje póki co tylko na kartach powieści Jacka Dukaja - „Perfekcyjnej niedoskonałości”. Gdy jednak profesor Kevin Warwick, zwany pierwszym cyborgiem w historii, w jednym z wywiadów usłyszał o wyobrażeniu Dukaja, skomentował je pełen entuzjazmu: „Czy nam się podoba, czy nie, człowieka można by sprowadzić do jego mózgu.”[2] Jeśli więc uda nam się odtworzyć zawartość naszego umysłu za pomocą komputera, niezwykle prawdopodobnym staje się, że rzeczywiście przeniesiemy się na jakąś platformę, która umożliwi nam niemal nieskończoną ekspansję. Już teraz mamy Internet, od którego nasze mózgi są po prostu coraz bardziej uzależnione.

Fragment okładki do powieści Jacka Dukaja

We wrześniu 2012 roku w Houston doktor Martine Rothblatt zasugerował, aby cała ludzka populacja mogła w sposób nieodpłatny „zapakować” swoje umysły na statek kosmiczny 100YS (100 Year Starship), który powinien powstać w przeciągu najbliższych stu lat i tym samym umożliwić ludziom podróż kosmiczną.[3] Każdy mindfile miałby ważyć maksymalnie 1 TB, bo według obliczeń... więcej nie trzeba. Plik taki miałby zawierać przekonania, obawy, uczucia i osobowość każdej istoty ludzkiej. Nasz jeden dzień życia w Internecie i na komputerze, dzień życia naszego umysłu, można zamknąć w jednym megabajcie, zawierającym nasze wpisy na blogach, Facebooku i Twitterze, nasze maile, rozmowy z innymi, a także skompresowane zdjęcia, video i muzykę. Ponoć i tak „duża część informacji jest zbędna”. Przez pięćdziesiąt lat uzbieramy około dwadzieścia gigabajtów, do tego musimy dodać jakieś unikalne odkrycia, kontekst w jakim żyjemy i „mieścimy się” w niecałym terabajcie. Mindfile miałby być potem uruchomiony przez specjalny program, który nawet dla twórców 100YS wydaje się ciągle zbyt dużą abstrakcją (zakładają bowiem, że „nawet jeśli nie będzie takiego programu” to ludzie i tak odwiedzą kosmos – będą tam przecież ich zarchiwizowane umysły.)

Nasze zwiedzanie kosmosu niekoniecznie będzie aż tak fizyczne jak w filmie "Planeta skarbów". W ramach tworzenia mindfile'u postanowiłam wrzucić to zdjęcie, aby podkreślić moją miłość do tego filmu. Chociaż... i tak mój fragment umysłu, obsługiwany przez Filmweb, ma ten fakt już zarejestrowany.

Już teraz istnieją programy, które magazynują jaźnie. Mamy strony LifeNaut czy CyBeRev, którego twórcy obawiają się, że rozwój technologii umożliwi posiadanie cyber-świadomości tylko pewnej elicie, tworząc kolejny podział klasowy.[4] Ale mamy też portale bardziej ogólne i niezwykle globalne – chociażby Facebook.[3] To tam publikujemy nasze zdjęcia, muzykę, która nam się podoba, często wpisujemy też swoją ścieżkę edukacji, pracy, dzielimy się nazwiskami osób, które nas inspirują. Lubiąc poszczególne strony, tworzymy mapę samych siebie, rozmawiając za pomocą wiadomości prywatnych potrafimy zwierzać się z naprawdę intymnych spraw. Tworzymy swój mindfile, lub raczej jego oficjalną wersję, dla świata, czasem tylko mniej fasadową gdy klikamy w osobiste rozmowy. Sprowadzamy swoich znajomych do cyfrowego przekazu – tego co słuchają, oglądają, co napiszą, że ich interesuje lub denerwuje. Tak, wiem – ciągle jesteśmy formą przed postczłowiekiem, więc mamy nasz cudownie biologiczny real, ale jednak... Nasze zmysły już dawno zostały przedłużone, z każdą chwilą stajemy się cyborgami[5], które rozmawiają z ludźmi oddalonymi od nas o „miliony mil”, które w mgnieniu oka znają odpowiedź na większość pytań i doskonale wiedzą „o czym teraz myśli” kilkaset jego znajomych; tyle tylko, że wciąż potrzebujemy do tego przyrządów zewnętrznych.

Phoebe z książki Dukaja mogą zmieniać siebie całkowicie. Przeprogramować swoje przekonania, obawy i wdrukować siebie samego (ale innego, takiego jaki jest na daną chwilę potrzebny) w "pustaka" istniejącego w rzeczywistości materialnej. My również projektujemy swoje oficjalne mindfile'e i prezentujemy je światu.

Ale kim jest w takim razie taki phoebe? Czym? Jeśli stajesz się tym, co zjesz, to również stajesz się tym, co przeczytasz, obejrzysz, czego posłuchasz i doświadczysz. Jesteś tym, co twój umysł pamięta, że ci się przytrafiło. Jeśli wszystko to można zapisać za pomocą cyfrową, a media, na które natrafiłeś w swoim życiu zarchiwizować oraz zamienić wspomnienia na media, to czy nie stajesz się tymi mediami? Czy więc postczłowiek nie będzie utkany z nowych mediów? I czy nie będzie ich najdoskonalszą bo samoświadomą formą?

niedziela, 14 kwietnia 2013

Wymarłe pokolenie

Czyli w czym MTV jest podobne do gum Turbo

Karolina Żebrowska




Pierwszy sierpnia, 1981 rok. Samo południe. Swoją działalność rozpoczyna stacja MTV, która przez ponad dwie następne dekady kształtować będzie świadomość, poglądy i styl życia milionów nastolatków na całym świecie. Na szczyty popularności wzbijają się Britney, Christina i Justin. Na ulicach królują odsłonięte brzuchy z kolczykami w pępkach, kolorowe warkoczyki we włosach i ultraseksowne dżinsowe dzwony. Piosenki, które pojawiają się na antenie Muzycznej Telewizji, w przeciągu kilku dni stają się największymi hitami. Jak grzyby po deszczu pojawiają się kolejne muzyczne stacje. Powstaje z lubością używane przez badaczy kultury określenie „pokolenie MTV”.

Starsi bulwersują się demoralizującymi teledyskami. Młodsi tym bardziej manifestują swoją miłość do poruszających ich serca i umysły bitów. Zamykają się w pokojach obwieszonych plakatami z Bravo i nucą (często łamaną angielszczyzną) teksty ulubionych artystów. Wszyscy tych samych…


W ramach ciekawego przerywnika, żebyście nie
zmęczyli nieprzyzwyczajonych do czytania oczu - młoda Christina Aguilera.


Dziś wspominamy te czasy z nostalgią, lekkim rozrzewnieniem, ale nie bez odrobiny rozbawienia. W końcu teraz jesteśmy ponadto – takie masowe zjawiska nas nie dotyczą. Gdy MTV hulała w najlepsze, została nieoczekiwanie i brutalnie zrzucona z piedestału przez nowoczesną, innowacyjną witrynę - YouTube. Dlaczego mamy słuchać wszyscy tego samego, skoro możemy znaleźć miliard interesujących nas artystów, o których inni nie słyszeli? Dlaczego mamy zachwycać się tym, co uwielbia nie pasująca do naszego imidżu grupa społeczna?



MTV jest doskonałym przykładem stopniowej zanikania wpływu telewizji na zjawiska społeczne, czy też zanikania samych zjawisk, kreowanych przez telewizję właśnie. Jeszcze parę lat temu to medium tak silnie oddziaływało na konkretne kręgi kulturowe, że było to widoczne nawet gołym okiem. MTV lansowało nie tylko muzykę, ale modę, zachowanie i typ osobowości. Wykreowało nastolatka samodzielnego,  modnego, chadzającego na dyskoteki i – co ważne, zwłaszcza w polskim kontekście - rozmiłowanego w Ameryce i wszystkim, co z nią związane. Stworzona została społeczność z jednej strony hermetyczna – bo przeznaczona tylko dla oglądających, a więc mających dostęp do konkretnego kanału – z drugiej zaś otwarta i rozległa, wziąwszy pod uwagę, że obejmowała ogromną ilość młodzieży w szerokim przedziale wiekowym, pochodzącą z rozmaitych środowisk.

Może właśnie ta dziwna solidarność, unifikacja gustów i zainteresowań budzi w nas melancholijną tęsknotę. W dobie Internetu jesteśmy ważnymi osobowościami - tworzymy własne muzyczne listy, dodajemy „do ulubionych” teledyski. Położony jest duży nacisk na „moje”.  Ważne jest to, co JA udostępniam na mojej tablicy. Jak często, z ręką na sercu, przesłuchujecie do końca utworu, który na Facebooka wstawiają wasi znajomi? Jak często w ogóle klikacie na magiczny czerwony prostokącik z białym znaczkiem?

Prawda jest brutalna – króluje indywidualność. „MTV umarło”, chciałoby się sparafrazować pewnego wąsatego myśliciela. Owszem, tęsknimy za MTV tak, jak tęsknimy za gumą do żucia z naklejkami czy Milky Way Magic Stars, ale nie pragniemy powrotu tej stacji do świetności, nie szukamy podobnych do niej alternatyw. Nie próbujemy łączyć różnych grup kulturowych w jedno. Słuchający dubstepu raczej nie czekają na ckliwe zjednoczenie z hipsterami, którzy z kolei gardzą muzycznym mainstreamem. Tyczy się to również – oczywiście - mody. Wszechobecne ostatnimi czasy szafiarki, biegające po mieście z włosami zrobionymi na „ąbr”, mijają się z ludźmi wyższej kultury i sztuki, którzy na ich widok poprawiają nerwowo pasek od skórzanej torby z bazarku i okulary w grubych oprawkach.

A jeszcze parę lat temu to wszystko było takie łatwe i oczywiste – jedno medium potrafiło złączyć te czynniki w całość i wypluć je wszystkie naraz, oferując przyswajalny i atrakcyjny typ człowieka. I chyba właśnie przez tę niesamowitą siłę oddziaływania MTV – które teraz próbuje odbić się od dna nieambitnymi reality show i nastawia się na zaszokowanie widza osobistościami typu Snooki, bo przecież telewizja kocha rozwiązłe, agresywne idiotki o ciętym języku – mamy do tej stacji taki sentyment na długo po tym, jak przestaliśmy ją namiętnie oglądać.

Na koniec ładna fraza, żeby oddać cześć tym wszystkim godzinom spędzonym przed szklanym wtedy jeszcze ekranem – MTV, to dawne, prawdziwe MTV, na zawsze pozostanie w naszych sercach…

Wpisujcie miasta w komentarzach. [*]





sobota, 6 kwietnia 2013

Spoilować każdy może...

No właśnie, tylko po co?

Karolina Nieckarz



Kiedy w komentarzach na niektórych portalach widzimy coś takiego:
lub takiego:
albo:

Nasz organizm reaguje przyspieszeniem oddechu i bicia serca. Nadnercza produkują niezbędną do przetrwania adrenalinę, a życie zaczyna ulegać przewartościowaniu.
No dobrze, może przesadziłam. Ale chyba jednak zgodzimy się w kwestii, że spoilery potrafią nas nieźle zirytować.

niedziela, 24 marca 2013

Kto strzelił pierwszy?

Czyli o miejscu dzieła skończonego w dobie nowych mediów 
~Oskar Wanat~

 
Zastanawialiście się kiedyś, dlaczego w pamiętnym finale Gwiezdnych wojen Chewbacca, wierny kompan Hana Solo, nie otrzymał medalu za swój wkład w misję zniszczenia pierwszej Gwiazdy Śmierci? Jeśli tak, nie byliście w tym odosobnieni:


niedziela, 17 marca 2013

NOWE MEDIA, CZYLI...?

Nowe - stare media

Kamil Kalbarczyk




Zacznijmy od spojrzenia na powyższą reprodukcję. Widzimy Lekcję anatomii doktora Tulpa - obraz siedemnastowiecznego malarza Rembrandta. Czy rzeczywiście? Zasadniczo, patrzymy w tej chwili na tysiące pikseli w różnych kolorach, które niedoskonałość naszych oczu łączy w dobrze znany obraz. Pytanie, czy to, z czym mamy do czynienia, jest medium nowym, czy starym? Nie jest to wcale takie jednoznaczne. Obraz Rembrandta jest medium starym, tradycyjnym środkiem przekazu, którego treść dostarczona jednak została za pośrednictwem medium nowego, a więc Internetu. Ale…Czy opowyższym obrazku, jako nowym medium, świadczy tylko to, że patrzymy na niego na ekranach a nie w muzeum? Podstawowym wyznacznikiem nowych mediów nie jest sposób, w jaki dociera ono do odbiorcy, ale to, jaki stosunek ma do niego odbiorca i jak je wykorzysta.

Znawca mediów Lev Manovich zauważa, że nawet tak znaczące wynalazki jak prasa drukarska czy fotografia, chociaż diametralnie zmieniły funkcjonowanie w świecie, swoim obszarem nie objęły tak licznych dziedzin życia jak komputer i Internet. Według Manovicha o nowomedialności, która charakteryzuje szeroko pojętą kulturę komputerowo-internetową, zdecydowała mnogość funkcji i możliwych zastosowań, dostrzeżonych i wykorzystanych przez człowieka. Nowe media nie służą tylko do dystrybucji danych - objęły one swoim zasięgiem także ich tworzenie, przetwarzanie i przechowywanie. Co więcej, Internet, dziś niemal tożsamy z komputerem, stał się miejscem spotkania prawie wszystkich, innych mediów i jednocześnie niemal jedyną przestrzenią dla rozwoju nowych form medialnych. Komputery przygarniają stare media, jednak stawiają im warunki. Każde medium musi się przystosować do zasad obwiązujących w uporządkowanym, cyfrowym świecie komputerów i przestrzeni wirtualnej.

Wróćmy do obrazu Rembrandta. W procesie przejścia od tradycyjnego medium, jakim byłby w tym wypadku obraz wiszący na ścianie, do medium nowego, czyli komputerowej reprodukcji, możliwej do oglądania w tym samym czasie przez nieograniczoną liczbę widzów następuje szereg procesów, zasadniczo zmieniających interesujący nas obiekt. W toku digitalizacji z medium analogowego, staje się ono medium cyfrowym, którego struktura przestaje być formą materialną - zastąpiona zostaje kodem cyfrowym, którego ekspresję możemy oglądać na ekranie. Tak więc, każde z mediów, które chce funkcjonować w owej nowoczesnej sferze, musi poddać się temu restrykcyjnemu procesowi.


Z jednej strony nowe media oferują niezwykłą atrakcyjność, skupiając w jednym miejscu, treści, które w tradycyjnej formie potrzebowałby wielu innych środków przekazu. Z drugiej strony, z procesem digitalizacji wiąże się nieodwracalna utrata jakości. Każde medium ma swoją specyfikę - swoje lepsze i gorsze strony. Oglądając prawdziwy obraz z bliska, obcujemy z pierwotną formą, która nie składa się tylko z warstwy wizualnej. Dotykając autentycznej Lekcji anatomii doktora Tulpa możemy zanalizować sposób nakładania farby, zbadać chropowatą powierzchnię dzieła, powąchać je etc. Nowomedialna reprodukcja, składająca się pewnej ilości pikseli, ogranicza percepcję wyłącznie do „zobaczenia”. Odziera zatem treść malowidła ze znacznej części jego warstwy formalnej. Nowe media, oczywiście, deklarują mnogość innych funkcji i zalet, jak choćby ogólna dostępność i wariacyjność. Obserwując reprodukcje obrazu Rembrandta możemy jednocześnie słuchać muzyki, oglądać film, czytać gazetę i rozmawiać ze znajomymi. Jednak coś za coś. Mamy wszystko, lecz wszystko jest uśrednione. Żeby dokładnie obejrzeć obraz, należy pojechać do muzeum, aby w pełni delektować się dźwiękiem wiolonczeli trzeba pójść na koncert, żeby przeprowadzić poważną konwersacje warto porozmawiać z kimś z cztery oczy. Ale…Ile z tych rzeczy rzeczywiście robimy? Niewiele. Internet oferuje wszystko. W dzisiejszych czasach jakość przestaje mieć znaczenie. Ważniejsze są czas, ilość, dostępność oraz różnorodność. Te wszystkie cechy charakteryzują nowe media, które w znacznym stopniu są zdigitalizowanymi mediami tradycyjnymi. Wydaje się, że kultura komputerowo-internetowa będzie zmierzała właśnie w tę stronę – skupiania wszelkich rzeczy w jednym miejscu, ujednolicania i uniwersalizowania ich. Wiąże się to ze znacznym upraszczaniem życia, do czego w istocie wszyscy dążymy. Czy jednak dojdziemy w pewnym momencie, do punktu, kiedy to szeroko rozumiany komputer (dzisiejsze telefony, iPady, notebooki to różne modyfikacje systemów komputerowych) zastąpi wszelkie media tradycyjne, lub co więcej naturalną interakcję między ludźmi?

Nie chcę snuć zbyt pesymistycznej wizji, gdyż można byłoby zarzucić mi niekonsekwencję, Zamiast przelewać swoje myśli na papier (stare medium) lub wygłaszać to osobiście (naturalna interakcja), piszę to na blogu, który jest tworem stricte nowomedialnym, bowiem nie ma swojego odpowiednika analogowego, tak jak jest to np. w przypadku przytaczanego obrazu Rembrandta. Nie widzę sensu powstrzymywania internetowej rewolucji, jednakże niejednokrotnie odnoszę wrażenie, że nader często ludzie traktują scyfryzowane media analogowe jako finalny przekaz, nie zaś jako drogę do odnalezienia oryginału.


niedziela, 10 marca 2013

Środek przekazu sam jest przekazem

Czy, czy ciągle i o co w ogóle chodzi?
*Karolina Przeklasa*

Twórcą tej tezy jest Herbert Marshall McLuhan (1911 - 1980), kanadyjski teoretyk komunikacji, który swoimi – często zagadkowymi i niejasnymi – ideami dotyczącymi wpływu mediów na człowieka, zdobył w latach 60. XX wieku popularność na całym świecie. Miała ona zresztą szybko przeminąć. Dopiero po jego śmierci kult McLuhana przybrał ponownie na sile, gdy zauważono, że tworząc pojęcia takie jak „globalna wioska” antycypował Internet. Niewątpliwym sukcesem tego uczonego jest to, że w dzisiejszym świecie, który z dnia na dzień dokonuje milowych skoków w przyszłość, ciągle się do niego odwołujemy i rwiemy sobie włosy z głowy, próbując zrozumieć co też miał na myśli. Podobnie jest z hasłem „środek przekazu sam jest przekazem” i przekonaniem Marshalla McLuhana, że to medium jest istotniejsze od treści jaką niesie.

Aby móc odnieść się do tego dosyć problematycznego – gdyby się nad nim dłużej zastanowić – pomysłu, musimy najpierw zrozumieć czym dla McLuhana jest środek przekazu i czym jest przekaz. W „Zrozumieć media” autor próbuje nam to przybliżyć. I tak: środek przekazu jest „przedłużeniem” nas samych, któregoś z naszych zmysłów, bądź ich różnorodnego zestawienia (przy czym McLuhan uważa, że zarówno telefon, jak i ubranie, czy dom, są medium), a przekazem dowolnego środka przekazu lub techniki jest „zmiana skali, tempa lub wzorca, jaką ten środek wprowadza w ludzkie życie”. To środek przekazu „kształtuje i kontroluje skalę, a także formę stosunków międzyludzkich i ludzkich działań”. Kanadyjczyk zarzuca treści (ang. content), że jest niczym „soczysty kawał mięsa przyniesiony przez włamywacza, aby odwrócić uwagę psa podwórzowego” od przekazu (ang. message), czyli prawdziwej wartości medium. Na tym etapie można jeszcze autorowi przyklasnąć – oto jest człowiek, który patrzy na współczesne mu społeczeństwo z perspektywy wielu setek czy tysięcy lat. Przecież w kontekście umiejętności podtrzymania, a później rozniecania ognia, nieważne staje się kto pocierał czyje drewienka i dlaczego. Czy też – moje przeszukiwanie internetu w celu znalezienia dokładniejszych informacji o dzisiejszym bohaterze notki jest niczym w porównaniu z tym, że obecnie społeczeństwo w ogóle ma dostęp do niesamowitych ilości danych w zaledwie ułamek sekundy.

Niestety wydaje się, że Marshall McLuhan sam nie do końca rozumie co właśnie napisał i próbuje to dokładniej wytłumaczyć. Bo gdyby zmniejszyć zakres widzenia (a autor niestety sam to robi) i nie patrzeć już na cywilizację z perspektywy ucznia, który za trzydzieści tysięcy lat będzie próbował zrozumieć czasy nam współczesne, ale z perspektywy dzisiejszego człowieka, który próbuje zrozumieć czasy mu współczesne, to stwierdzenie, że medium jest ważniejsze od treści jaką niesie, jest co najmniej dziwaczne. I nie chodzi tu o ignorowanie istoty środka przekazu, co autor zarzuca amerykańskiemu specjaliście do spraw telekomunikacji Davidowi Sarnoffowi, który robi to w „prawdziwie narcystycznym stylu człowieka zahipnotyzowanego w wyniku amputacji i przedłużenia  siebie samego w nowej, technicznej formie”. Nie uważam też (chociaż jest to może podejście zgoła idealistyczne), aby dzisiejsze społeczeństwo składało się wyłącznie z „technicznych idiotów”. Gdy próbujemy interpretować zmiany zachodzące w naszej cywilizacji, zawsze będzie ona naszą cywilizacją, w której treść ma znaczenie.

Dodatkowo śmiem twierdzić (jednak jest coś z tego narcyzmu...), że obecnie człowiek ma wykształconą świadomość działania mediów w takim stopniu, iż potrafi wiadomość odczytać jako całość, by następnie odrzucić przekaz, jaki niesie środek przekazu (bądź zredukować go do danej składowej treści) i skupić się na jego treści właśnie oraz to w niej szukać prawdziwej wartości informacji. Dlatego nieważne, czy firma telekomunikacyjna wyśle nam maila z życzeniami urodzinowymi, czy też życzenia zostaną odśpiewane przez jej pracowników i wysłane do nas w formie linku do Youtube'a – zawsze będzie to śmieć. Chyba, że będzie mieć walory – na przykład – humorystyczne, ale wtedy zmienia się treść, będziemy zadowoleni, bo dostarczono nam rozrywki. Zupełnie inną bowiem sprawą jest to, jakie treści są interesujące w dzisiejszych syntetycznych i ekspresowych czasach, w których jeden obrazek potrafi nieść megatonowe treści, ale też w których czytanie Puszkina czy Dostojewskiego jest ciągle uważane za przejaw inteligencji.

Środek przekazu sam jest przekazem, oczywiście. Czy mamy tutaj na myśli „przekaz” jako tę McLuhanowską zmianę, którą medium dokonuje w sposobie funkcjonowania społeczeństwa, czy też to dziwne działanie, informację, którą ze sobą niesie, a która nie jest jego „treścią”. Czy jednak jest to ważniejsze od zawartości? W dzisiejszych czasach następuje powrót do sensu, próba zrozumienia „co autor ma na myśli”, a sama forma bywa wyśmiewana. Nie zgodzę się też z tym, że odbiorcy nie zdają sobie sprawy z działania środków przekazu. To jednak, jakich kolosalnych zmian dokonuje każde medium w społeczeństwie, jest czymś tak wielkim, że nie można z tym nawet rozpoczynać dyskusji. Więc czy tak? Czy nie? To zależy... od tego, co Marshall McLuhan miał na myśli.          

*Wszystkie cytaty pochodzą z książki "Zrozumieć media Przedłużenie człowieka" autorstwa M. McLuhana w tłumaczeniu N. Szczuckiej, Wydawnictwo Naukowo-Techniczne, Warszawa 2004*