niedziela, 23 czerwca 2013

Hiperświat

*Karolina Przeklasa*


Recenzja rozprawy:
W. Welsch, Sztuczne raje? Rozważania o świecie mediów elektronicznych i innych światach, tłum. J. Gilewicz, [w:] M. Hopfinger (red.), Nowe media w komunikacji społecznej w XX wieku Antologia, Oficyna naukowa, Warszawa 2002, s. 461-471

Prof. Dr. Wolfgang Welsch jest jednym z czołowych teoretyków postmodernizmu. Ten niemiecki filozof i teoretyk sztuki obecnie pracuje na uniwersytecie w Jenie. Obecnie zajmuje się opracowaniem ścisłej koncepcji ewolucji człowieka, uwzględniającej zarówno aspekty biologiczne jak i kulturowe.[1]

W swojej rozprawie autor zastanawia się nad tym, czy istnieje rozróżnienie na świat realny i sztuczny, czy przestrzeń wytwarzana przez elektroniczne media jest rzeczywistością inną i niezależna od tej materialnej. Podejmuje również problem tego, czy współcześnie powinniśmy opowiedzieć się po którejś stronie – za sztucznymi rajami, które są spełnieniem marzeń Baudelaire'a o „pędzie ku nieskończoności”, czy McLuhana o powrocie do stanu sprzed wierzy Babel, gdy każdy może porozumieć się z każdym w wielkiej globalnej wiosce lub za materią i cielesnością, odrzucając to co nieprawdziwe na rzecz namacalnego uniwersum.

Aby mówić o rzeczach skomplikowanych Welsch zaczyna od ustalenia czym świat tak naprawdę jest. Posiłkując się dokonaniami filozofii zarówno współczesnej, jak i tej dawniejszej (pojawia się, chociażby, wiecznie żywy Kant), ustala, że świat jest konstruktem oraz, że mamy do czynienia z mnogością światów, uwarunkowaną relatywnym poznaniem.

Bardzo ważnym wnioskiem autora jest to, że nie ma czegoś takiego jak świat „sztuczny” oraz „naturalny” - istnieją jedynie stopnie sztuczności światów, przy czym mogą one istnieć tylko, jeśli będziemy je rozpatrywać w jakiejś relacji. Gdy podejmujemy więc dyskusję na temat rzeczywistości medialnej, musimy ją rozpatrywać w kontekście rzeczywistości niemedialnej, patrząc na obie przez pryzmat tej drugiej, obserwując jak na siebie wpływają i z czego wynika to, że jedna wydaje się mniej prawdziwa, od drugiej. Powstawanie kolejnych światów jest procesem ewolucji Galaktyki Gutenberga (z resztą autor często odwołuje się do McLuhana, jawnie zachwycając się jego ideami).

Welsch stara się wyznaczyć cechy ontologiczne świata komputerów. Przede wszystkim są to według niego:
- hiperprędkość – momentalność powstawania zjawiska, jak i jego zanikania;
- brak rozróżnienia na „zjawisko” i „istotę” - cała treść rzeczowa obu sfer jest identyczna, ponadto np. dokonując zmian w dokumencie tekstowym, pracujemy nad „zjawiskiem”, który jest tożsamy „istocie”, zmieniając to pierwsze, przekształcamy drugie. Istota jest kopią zjawiska;
- nieograniczony zasięg – dzięki poprzedniej cesze, świat cyfrowy podlega ciągłym mutacjom, innowacjom, rozgałęzieniom, dzięki czemu jest nieskończenie rozległy;
- zmienność i przejściowość.

Filozofia mediów jest więc antyklasyczna, bardzo podobna do przekonań Derridy czy Deleuza. Ponadto współczesna myśl filozoficzna nie odcina się od mediów, traktuje je jako integralną część świata.

Autor wybiera drogę, którą konstytuuje już na samym początku rozprawy, potem tylko posiłkując się konkretnymi przykładami oraz wprowadzaniem kolejnych filozoficznych dowodów na to, że jest to wybór jedynie słuszny. Istniejemy więc w kilku światach naraz, które są mniej lub bardziej sztuczne, każdy kolejny, gdy powstaje, modeluje też te wcześniejsze. Nie możemy odmówić światowi medialnemu tego, że wpływa on na nasze pojęcie estetyki, bliskości, tego, że ingeruje w nasze pojęcie na temat tego, co jest realne, a co nie. Sztuczne raje jednocześnie niosą nam środki do przeinterpretowania rzeczywistości, jak i ponownego odkrycia wartości zapomnianych, takich jak: powolny tryb, rozmowa i dotyk w świecie materialnym, zawiłości. Kwituje wszystko dwoistością nowoczesności – kartezjańskiej pochwały nauki przenikającej się z powrotem do wartości humanistycznych w stylu Montaigne'a. Według mnie wykazuje niezwykłą otwartość umysłu i przejrzystość spojrzenia. Nie kwestionuje świata medialnego, mimo że odrobinę odziera go z „niebiańskości”, potrafi wyjść poza świat materialny, jednocześnie pozostając jego częścią. W trochę zachowawczy sposób opowiada się za symultanicznym przyjęciem „tak” i „nie”, za ciałem i myślą, za wzajemnym oddziaływaniem – ale możliwe, że jest to jedyna racjonalna pozycja w świecie, który jest rozgałęziony na wiele rzeczywistości, niczym (och, media, media!) tekst na Wikipedii obsiany hiperłączami.  

[1] http://www2.uni-jena.de/welsch/

Immersja przede wszystkim!

 ~Oskar Wanat~

Recenzja artykułu Pawła Świątka Immersja w grach MMO, czyli o «farmieniu expa» słów kilka, pochodzącego z magazynu Media i społeczeństwo (nr 2/2012, str. 94-100). Artykuł można przeczytać tutaj.


Gry sieciowe, przyciągające przed ekrany nieprzebrane rzesze ludzi, to fenomen, który nie sposób przecenić – fenomen idealnie wpisujący się w pojęcie związanej z wirtualną rzeczywistością immersji. I właśnie pod takim kątem spojrzał na niego Paweł Świątek w swoim tekście Immersja w grach MMO, czyli o «farmieniu expa» słów kilka, w którym przyjrzał się aspektom zwiększającym immersywność najpopularniejszej z płatnych gier sieciowych na świecie, którą jest nieprzerwanie od roku premiery World of Warcraft (2004). 
 
Autor zaczyna od zdefiniowania pojęcia immersji jako identyfikacji lub wyobrażonej więzi emocjonalnej z fikcyjnym środowiskiem, a także słusznie przyrównuje ją do formy eskapizmu, czyli ucieczki od rzeczywistości i jej problemów na rzecz świata iluzji i wyobrażeń. Następnie wyróżnia 3 zjawiska, które intensyfikują według niego znacząco immersję w grach sieciowych typu World of Warcraft:

  1. Interaktywność – pozwala na wtopienie się w świat gry i współistnienie w działającej od lat wirtualnej społeczności, która nieustannie tętni życiem, a gracze mogą się w niej komunikować między sobą na różne sposoby. Ponadto, World of Warcraft zmienia się zależnie od specjalnych okoliczności w realnym świecie, takich jak święto Halloween – czy to przy pomocy modyfikacji graficznych, czy to dzięki unikalnym wydarzeniom organizowanym w świecie gry (autor podaje tu przykład popkulturowego odniesienia do filmu Jeździec bez głowy - można się z nim podczas takiego specjalnego wydarzenia zmierzyć).
  2. Uczestnictwo, czyli aktywny udział odbiorców w formowaniu odbieranej treści – organizowane zarówno oddolnie, jak i odgórnie. Oddolnie, bo gracze mają realny wpływ na przebieg gry, formują gildie, które posiadają własne struktury organizacyjne i wymagają określonych umiejętności oraz pozycji społecznej, by do nich należeć. Odgórnie, bo producent gry oferuje usługi platformy battle.net, która umożliwia kontakty z innymi graczami oraz uzyskanie pomocy technicznej i wykupienie abonamentu.
  3. Socjolekt, czyli język używany przez daną grupę społeczną (którą w tym przypadku jest, rzecz jasna, środowisko graczy World of Warcraft) – jego znajomość w bardzo dużym stopniu ułatwia grę, a konkretnie komunikowanie się z innymi graczami, jest uniwersalny i w większości przypadków wywodzi się z angielskiego. Przykładem takiego socjolektu jest słynne, zawarte w tytule artykułu wyrażenie farmienie expa – hybryda językowa, wywodząca się od angielskich słów farm, czyli hodować, oraz experience – doświadczenie. Chodzi więc o hodowanie, a konkretnie o zdobywanie doświadczenia w świecie gry.

Szkoda, że dosyć często autor nie rozjaśnia niektórych swoich sformułowań i myśli, które dla kompletnego laika mogą być enigmatyczne i niezrozumiałe, co w artykule będącym swego rodzaju wprowadzeniem do problemu nie powinno mieć miejsca. Jednak to ciekawy tekst, zawierający w większości trafne spostrzeżenia, skoncentrowane przede wszystkim na jednym przypadku. Napisany przystępnie i z odpowiednim luzem, jest wstępem do głębszych rozważań nad rozległym zagadnieniem, jakim bez wątpienia jest magnetyczna immersja powodowana przez gry komputerowe, zwłaszcza sieciowe.

Słuchaj radia, poczujesz się jak jaskiniowiec!

Karolina Nieckarz

Recenzja "Radio bęben plemienny" - rozdziału opublikowanej 1964 r. pracy Marshalla McLuhana Understanding Media: The Extension of Man. W tłumaczeniu polskim Karola Jakubo­wicza została wydana przez Wydawnictwa Arty­styczne i Filmowe [Przekaźniki, czyli przedłużenie człowieka, w: M. McLuhan, Wybór pism. Warsza­wa 1975]

Marshall McLuhan to nie jakiś tam medioznawca. To nie jakiś tam ekspert. McLuhan to ikona i symbol badań nad mediami, pewna etykieta i odnośnik, na który powołują się rzesze piszących o mediach. Sięgnęłam po jego tekst „Radio bęben plemienny” z 1964 i nie zawiodłam się. McLuhan dość przystępnym językiem i używając zrozumiałych przykładów wykłada nam swoją teorię o tym medio-przekaźniku. Mam uczulenie na stricte naukowe teksty, w których połowy wyrazów nie rozumiem, a druga połowa wydaje się być mową trawą. Na szczęście McLuhan wywiązywał się w swojej pracy ze stanowiska jakie objął w loży pop-kultury i – zazwyczaj - bez zbędnych pseudointeligentnych udziwnień, jest w stanie zainteresować swoim wywodem średnio rozgarniętego czytelnika. Druga sprawa, że nie zawsze wiadomo, o co badaczowi chodzi.

Według McLuhana radio to przedłużenie zmysłów człowieka i jednocześnie powrót do pierwotnych instynktów plemiennych, w których nadajnik był zastępowany bębnem.  Porównanie jest bardzo ciekawe i przewija się w trakcie wywodu badacza. Zainteresował mnie przykład nastolatków, którzy przy słuchania radia odczuwają, według McLuhana, zarówno samotność, jak i poczucie „więzi plemiennej” z rówieśnikami. Jako niedawny nastolatek bardziej utożsamiam swoją więź plemienną z facebookiem, ale mogę sobie wyobrazić, że radio w latach 60. rzeczywiście mogło pełnić taką rolę. O zgrabnym połączeniu się tematu z zagadnieniem „globalnej wioski”, które opracował również McLuhan wspominać nie trzeba (zresztą, sam autor w pewnym momencie nawiązuje do owego terminu, klepiąc samego siebie po ramieniu).

By określić poczucie wspólnego obcowania w przestrzeni słuchowej McLuhan używa słowa Lebensraum, czyli określenia przestrzeni życiowej dla „rasy panów” używanego przez nazistów - wywnioskować można co najmniej sceptyczny stosunek badacza do tego zjawiska „współodczuwania”. W każdym razie według McLuhana programy informacyjne służą angażowaniu słuchaczy, ponieważ, cyt. „prognoza pogody interesuje wszystkich”. Według autora radio ewoluowało z medium czysto rozrywkowego, do czysto informacyjnego. To dość zabawne, ponieważ w dzisiejszych czasach można by śmiało zrównać obie te cechy, lub nawet powiedzieć, że jest zupełnie na odwrót. No, ale nie zapominajmy, że tekst powstał prawie 50. lat temu!

Według badacza radio dostarcza osobistych, prywatnych przeżyć. Porozumienie następuje na linii: autor tekstu/lektor à słuchacz. Przykładem na zaangażowanie słuchającego w przekaz jest dla McLuhana program audycja Orsona Wellesa, który informował przez radio o inwazji Marsjan na Ziemię. Ludzie po tych wiadomościach chowali się w schronach i organizowali zapasy jedzenia. McLuhan uważa, że te cechy radia, które wykorzystał Welles w celach rozrywkowych, Hitler potraktował w zupełnie poważny sposób i również dzięki nim wpłynął na ludzi. Ciężko nie zgodzić się z tą tezą.

McLuhan poświęca również fragment tekstu rozważaniom na temat rozwoju radia w kulturach piśmiennych, jak i niepiśmiennych. Ludziom, dla których pismo było elementem życia codziennego powstanie radia i jego rozwój było naturalną koleją rzeczy. Natomiast kultury bez tradycji słowa pisanego przyjęły ten wynalazek jako rewolucyjny. McLuhan w nieco abstrakcyjny tłumaczy, że pismo kształtujące rozwój osobowości jest podstawą rozwoju gospodarczego. Nie wiem, czy do końca zrozumiałam tę teorię. Wydaje się być interesująca, aczkolwiek mam wrażenie, że autor czasem zbyt zatapia się we własnych myślach, nie próbując przełożyć ich na rzeczowy język.

Wzruszyło mnie natomiast narzekanie McLuhana na zjawisko ignorancji wobec badania zjawiska przekazu radiowego. Badacz pod koniec swojego wywodu wręcz smuci się faktem, że nikt nie zauważa jak wiele radio mówi o społeczeństwie, jak ciekawym jest przykładem cofania się do czasów epoki plemiennej. Oczywiście nikt, oprócz jego samego, a jakże. Jednak spostrzegawczości McLuhanowi nie można odebrać. Podsumowując brak zainteresowania podobnymi badaniami pisze  „...powszechna nieświadomość oddziaływania tech­niki na psychikę musi być nieodłącznym skutkiem tegoż oddziaływania...” – myślę, że słowa te, wypowiedziane w dzisiejszych czasach w kontekście telewizji, czy Internetu byłyby tak samo aktualne. I dlatego właśnie zachęcam do lektury McLuhana. 

Naukowi celebryci

~Karolina Żebrowska~


Recenzja artykułu Piotra Siudy "Socjologiczna interpretacja zjawiska celebrities"


Piotr Siuda, Socjologiczna interpretacja zjawiska celebrities [w:] Kultura i Historia nr 19/2011, red. Andrzej Radomski, wydawca: Instytut Kulturoznawstwa Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej, Lublin 2011

Dostępny w Internecie: < http://www.kulturaihistoria.umcs.lublin.pl/archives/2379>




Gdzie kończy się artykuł w czasopiśmie naukowym, a zaczyna intelektualny wywód rodem z pracy doktorskiej? Granica jest cienka i łatwo ją w obie strony przekroczyć.

Artykuł Piotra Siudy „Socjologiczna interpretacja zjawiska celebrities” niebezpiecznie balansuje na tej krawędzi. Już sam tytuł sugeruje, że więcej tu nauki, niż publicystyki. I choć samo czasopismo ogłasza się „najstarszym polskim czasopismem naukowym”, nie sposób nie odnieść wrażenia, że ta „czasopismowość” została gdzieś zatracona.

Autor bada kult celebrities zarówno pod względem historii i rodowodu tego zjawiska, jak i społecznych i kulturowych jego aspektów. Stara się – co podkreśla już we wstępie/streszczeniu artykułu – spojrzeć na zjawisko celebrities pod względem pozytywnych i negatywnych skutków, jakie za sobą niesie; wagi, jaką celebryci odgrywają w naszym życiu i analizie powiązań tychże z rozmaitymi płaszczyznami społecznymi. Brzmi obiecująco, zresztą sam autor określa swoje dociekania mianem „niezwykle interesującego pola badawczego”.

Siuda rzeczywiście koncentruje się na socjologicznej stronie badanego zjawiska, odwołuje się do licznych badaczy i podejmuje zresztą samodzielnie rozmaite próby interpretacji. Pod tym względem tekst obfituje w najróżniejsze porównania i cytowanie zagranicznych naukowców. Tekst nafaszerowano bowiem licznymi odwołaniami, przypisami i filozoficzno-teologicznymi podłożem. Brak jednak – i tutaj znów uwidacznia się zauważona wcześniej treściowa luka – poparcia ich konkretnymi przykładami, przytoczeniem sławnych skandali czy sytuacji, które mógłby skojarzyć czytelnik. Nazwiska opisywanych celebrities pojawiają się raptem kilka razy i najczęściej są jedynie wymienione jedne po drugich. A czy to nie przykłady z życia wzięte decydują o atrakcyjności tekstu? Czy pikantne anegdotki nie wpływają na tym lepsze przyswojenie naukowych faktów i domysłów?

Poza tym, niestety, autor paskudnie generalizuje. Każdy fan Elvisa musi według niego odbyć pielgrzymkę do miejsca narodzin Króla, większość osób, kochających się platonicznie w jakiejś gwieździe, musi jednocześnie snuć na jej temat fantazje erotyczne. Brak jest wyraźnego zaznaczenia, że dotyczy to zaledwie ułamka fanów - co nie czyni z tego, oczywiście, mniej interesującego zjawiska.

Piotr Siuda porusza jednak wiele ciekawych kwestii. Obsesyjność, w jaką wpadają nierzadko fani, celebrities jako swego rodzaju sacrum czy nawet historyczne początki kultu gwiazd to tematy, które czyta się gładko i przyjemnie. Podobnie z momentami, gdzie decyduje się przytoczyć interesujący i zaskakujący przykład. Po chwili jednak autor znów uderza w inteligencki ton, uniemożliwiając płynną lekturę. To tak, jakby jechać na zmianę asfaltem i bitą drogą...

Wniosek końcowy? Artykuł naukowy nie oznacza bogato ilustrowanych kretynizmów przeplatanych historyjkami z osobistego życia autora, ale zdecydowanie nie powinien też stawać się tekstem czysto teoretycznym, opracowaniem poglądów poważanych badaczy i naukowców. Panie Siuda, zaleca się zastosowanie złotego środka – artykuły naukowe na temat Kac Vegas!

niedziela, 16 czerwca 2013

FUNKCJONALNOŚĆ PRZEDE WSZYSTKIM

Kamil Kalbarczyk


Recenzja artykułu Tomasza Bierkowskiego Cel typografii

Tomasz Bierkowski, Cel typografii [w:] Widzieć/Wiedzieć, red. Przemek Dębowski, Jacek Mrowczyk, wydawnictwo Karakter, Kraków 2011, s. 235 – 249.

Dr hab. Tomasz Bierkowski, od lat związany z Akademią Sztuk Pięknych w Katowicach, zajmuje się zarówno projektowaniem jak i krytyką. Centralne miejsce jego zainteresowań zajmuje zagadnienie typografii, a szczególnie jej społecznej funkcji. Jego książka O typografii (2007) w nowoczesny sposób podejmuje owo zagadnienie i otwiera zupełnie nowe perspektywy na postrzeganie typografii jako takiej. W roku 2011 ukazała się obszerna publikacja na temat szeroko pojętego designu składająca się z szeregu niedługich esejów poświęconych poszczególnym dziedzinom projektowania. Wśród artykułów znalazł się tekst Bierowskiego na temat typografii, a ściślej jej celów i roli komunikacyjnej.

W tej kilkunastostronicowej pracy autor przedstawił wnikliwy i względnie wyczerpujący przegląd problematyki, z jaką boryka się współczesna typografia. Zasadniczym zagadnieniem, który podejmuje krytyk, jest uświadomienie czytelnikowi właściwego celu typografii jakim jest funkcjonalność. Nie neguje on artystycznej wartości tej dziedziny sztuki użytkowej, lecz zwraca uwagę na priorytety, jakimi powinien kierować się typograf. Tekst ma charakter ciągły i nie dzieli się na mniejsze jednostki, choć jego konstrukcja wykazuje wewnętrzny podział, segregujący poszczególne zagadnienia.

Na początku swojego eseju autor wyraża zaniepokojenie niezwykle przestarzałym rozumieniem typografii i ograniczania jej do tekstu drukowanego, nie uwzględniającego nowym mediów. Nierzadko posługuje się ironią, aby podkreślić dystans do owego stanu. Już na początku postuluje swój główny zarzut, co do obecnego traktowania typografii, mianowicie przekładanie ekspresyjności i ozdobności ponad funkcje komunikacyjną. Według Bierkowskiego zasadniczą rolą tekstu jest przekazanie komunikatu autora, jego intencji, zaś typograf winien jest, za pomocą maksymalnie przejrzystych, prostych i zrozumiałych środków, przekazać ową treść, nie zaś wyrażać siebie. Rola typografa i samej formy jest więc drugorzędna i podległa komunikatowi. Autor omawianej publikacji wyraża zdumienie nieświadomością polskich projektantów społecznej roli sztuk użytkowych, co wiąże się z niezwykle niskim poziomem typografii w naszym kraju. Następnie Bierkowski przywołuje liczne opinie zarówno badaczy zagranicznych jak i polskich potwierdzających jego zarzuty. Zwraca także uwagę na istotę samego procesu czytania, który jest czynnością aktywną, wymagającą zaangażowania, a co za tym idzie, układ i kształt tekstu służyć powinien przede wszystkim jak najlepszemu przyswojeniu komunikatu, nie zaś zachwycaniu i rozpraszaniu czytelnika. Należy tak komponować elementy tekstu, a były maksymalnie zrozumiałe i najlepiej jak się da oddawały intencje autora. Postulat ten powtarzany jest wielokrotnie w Celu typografii.  Konkluzją do jakiej dochodzi Bierkowski jest zaproponowana przez niego nowa definicja typografii uwzględniająca podejmowane wcześniej współczesne problemy. Według niego „typografia jest projektowaniem informacji wizualnej, czytelnej i zrozumiałej dla odbiorcy w sposób zgodny z intencją nadawcy, jest sztuką interpretacji treści oraz właściwego dobru języka wizualnego” (s. 247). Definicja ta nie ogranicza się do druku, ale otwiera się na nowe media, gdzie zarówno narzędzia projektowania jak i medium prezentacji zazwyczaj pozostają w sferze wirtualnej.

Tekst Bierkowskiego, choć stanowi tylko zarys podjętej problematyki, zwraca uwagę na zasadnicze  zagadnienia będące świetnym punktem wyjścia do dalszych rozważań. Szczególne znaczenie ma zwrócenie uwagi na tak powszechne, stereotypowe podejście do typografii jako sztuki użytkowej, która ma się przede wszystkim podobać i być dziełem sztuki. Otóż jak zauważa autor, nie tędy droga. Forma, zawsze winna być podporządkowana komunikatowi, stanowiącego sedno typografii. Poprzez zbytnie ingerowanie projektantów w swoje „dzieła sztuki” dochodzi do zafałszowania przekazu. Podczas pracy projektanta najważniejszy powinien być odbiorca, nie zaś twórcza ekspresja. Typografia, jak zauważa Bierkowski, pozostając w kręgu sztuki, jest najbardziej użytkową z jej dziedzin i winna się podporządkować swojej społecznej funkcji, nawet jeśli oznacza to pewne ustępstwa w zakresie formy i ekspresji. Cenny spostrzeżeniem jest także podkreślanie znaczenia jakie odgrywa właściwie zaprojektowany tekst we współczesnej kulturze wizualnej. Wszechobecne reklamy, billboardy, plakaty, ekrany i wszelkie inne przestrzenie, których istotą jest działanie na widza, za pomocą obrazu i tekstu powinny przyswoić sobie zasady typografii, aby oddziaływać bardziej skutecznie i przyswajalne, a jednocześnie estetyczne i nie rażące widza.

Artykuł Bierkowskiego jak i cała publikacja Wiedzieć/Widzieć, sam w sobie jest doskonałym przykładem  d o b r e j  typografii. Nie sposób nie zauważyć, że wszystkie elementy strony, okładki dają poczucie harmonii i prostoty. Całość jest skomponowana, tak, aby widz w pełni zrozumiał przekaz autorów, a lektura była przyjemna i nie sprawiająca trudności. Raz jeszcze pragnę podkreślić trafność spostrzeżeń Bierkowskiego, który oprócz wykazywani się niemałą elokwencją i świetna znajomością tematu, nakreśla szeroką panoramę stosunków między współczesną sztuką użytkową a komunikacją społeczną. Właśnie ten wielokrotnie podkreślany aspekt typografii, jakim jest jej funkcjonalność w społeczeństwie powinien być rozwinięty w kolejnych pracach podejmujących tematykę nowoczesnej typografii. Stanowi on klucz do zrozumienia jak duży potencjał drzemie w tekście, zwłaszcza w dobie dominacji obrazów.

poniedziałek, 10 czerwca 2013

REKLAMY W PRZESTRZENI MIEJSKIEJ

Kamil Kalbarczyk

Kilka postów wcześniej pisałem o inwazji reklam w Internecie, która codziennie uprzykrza życie. Podobne odczucia wyrazić mogę odnośnie zalewu reklam w rzeczywistej przestrzeni miejskiej. Jest to istotne, ponieważ, o ile w każdej chwili możemy wyłączyć natrętną reklamę internetową (czasem wcale nie jest o takie proste), to szpecące miasto wielkie billboardy i szyldy nie są tak łatwe do usunięcia. Z jednej strony, normalnym jest, że firmy usługowe, marki i instytucje reklamują się w publicznej przestrzeni. Z drugiej nasuwa się pytanie, gdzie jest granica, której nie powinno się przekraczać ingerując w materialną tkankę obszaru miejskiego. Rozważmy to na przykładzie Krakowa. Miasto to, specyficzne pod względem urbanistyki, swoje centrum turystyczne, historyczne, funkcjonalne i komunikacje sytuuje w tym samym miejscu, w przeciwieństwie choćby do Warszawy. Zatem, wszyscy, chcący się zareklamować siłą rzeczy wybierają przede wszystkim ścisłe centrum, które stanowi jednocześnie jedno z najcenniejszych i najpiękniejszych zespołów urbanistycznych w Europie. Wielkie billboardy, szyldy i inne nośniki reklam przez ostatnią dekadę zatruwały krakowskie Stare Miasto. Doszło do tego, że reklamy zasłaniały całe fasady zabytkowych kamienic, a pstrokate szyldy różnej wielkości wystawały kilka metrów w głąb ulicy Doskonale prezentuje to zdjęcie ulicy Floriańskiej sprzed kilku lat.




Władze miasta, widząc, że sprawa zmierza w złym kierunku w roku 2011 utworzyły na terenie całego Starego Miasta park kulturowy. Dało to narzędzia do kontrolowania przestrzeni publicznej. Od dwóch lat wielkość szyldów reklam, wymiary ogródków itp. Określa specjalny regulamin. Sprawa ta ma dwie strony medalu. Z jednej strony oczywistym jest słuszna intencja ochrony wartości estetycznych i historycznych tej części Krakowa. Z drugiej zaś, jest to ewidentne ingerowanie w naturalny porządek społeczny, który chcąc, czy nie chcąc dąży to tego, a by przestrzeń publiczna przesycona była mediami. Niektórzy uważają, że tworząc park kulturowy na terenie ścisłego centrum jednego z głównych miast Polski ograniczamy jego rozwój i pętamy społeczeństwo. Jednakże według mnie racja jest po stronie władz, gdyż nie jestem sobie w stanie wyobrazić, jak daleko ta billboardyzacja mogłaby zajść na obszarze Starego Miasta. Być może wielkie plakaty reklamowe zawisłyby na Wieży Ratuszowej albo Sukiennicach. O zgrozo.

Wiele budynków nie spełniających swojej zasadniczej funkcji służy dziś za wielkie stelaże na reklamy. Przykłady poniżej. I znowu dylemat: niby ingerencja w „naturalny miejski krajobraz”, ale jednak, lepiej niż te anty-budynki miałyby stać puste. Innym przykładem może być oblepianie architektury dziesiątkami reklam na raz. I tak nie wiadomo, na co spojrzeć. Jeszcze gorzej, jest, gdy jedziemy samochodem, a wzdłuż drogi ciągną się kilometry billboardów. Nie trudno wtedy o dekoncentrację i wypadek.





Innym faktem jest, że wiele budynków po prostu nie jest przystosowana do przyjmowania reklam i otwierania się na media. To jedna z przyczyn, która sprawia, ze tak restrykcyjnie reaguję na  ingerencje mediów w fasady architektoniczne. We współczesnym budownictwie nierzadko uwzględnia się miejsca przewidziane na reklamy, tak iż całość współgra ze sobą. Dobrym przykładem mogą być butiki Prady, w Nowym Jorku czy Tokio. W obszar fasady wmontowane zostały tam specjalne ekrany, pozwalające przechodniowi wirtualnie przymierzyć ubrania – reklama, nowoczesna, pomysłowa i co najważniejsza wpisująca się w ogólny koncept przestrzeni oraz nie wchodząca w konflikt z otoczeniem.

Wróćmy jednak do Krakowa. Tutaj dylemat jest poważny. Nie wyburzymy zabytkowej zabudowy, a by w jej miejsce wstawić architekturą przystosowaną do reklam. Pozostaje mieć nadzieję, że reklamodawcy postępować będą zgodnie z zasadami decorum i przystosowywali swoje reklamy do środowiska, w którym mają zawisnąć. Może wtedy zamiast straszyć i irytować, faktycznie zaczną spełniać właściwą sobie funkcję.






wtorek, 4 czerwca 2013

"WTF QR CODES"


~Karolina Żebrowska~



Choć QR Code powstał w Japonii na początku lat 90., w praktyce mogliśmy go zauważyć dopiero kilka lat temu, wraz z pojawieniem się smartphone’ów i nowych funkcji w telefonach komórkowych. Panujący boom na skomputeryzowane aparaty telefoniczne, których głównym zadaniem już dawno przestało być dzwonienie, zachęcił producentów do poszukiwania nowych rozwiązań. I tak zainteresowano się QR Codem, który zdawał się nieść ze sobą duże możliwości.

Wizja ludzi zaintrygowanych czarno-białymi kwadracikami i ochoczo, acz nie zawsze świadomie, skanujących najróżniejsze reklamy i informacje zaczęła udzielać się po kolei wszystkim dużym korporacjom. Po wprowadzeniu tej innowacji przez pierwsze odważne firmy, reszta rynku zaczęła zazdrościć im tej rzekomej przewagi i w krótkim czasie kody QR nas otoczyły.

Ta zmiana nastąpiła dość szybko. Z początku spotkała się rzeczywiście z zainteresowaniem i zaintrygowaniem – ale za naturalną reakcją nie szło nic więcej. I choć kody stały się nieodłącznym elementem przestrzeni miejskiej – w formie billboardów i plakatów, czy naszych domów (reklamy w gazetach, okładki książek) – można śmiało nazwać je jedną z większych porażek marketingowych dwudziestego pierwszego wieku.

„Dlaczego to nie działa?”, chciałoby się zapytać. Czynników jest wiele, przede wszystkim jednak twórcy reklam wciąż przeceniają nasze zaangażowanie w reklamę. Od początków tej dziedziny biznesu minęło już sporo czasu i staliśmy się klientami wybrednymi i wymagającymi. Nie usatysfakcjonuje nas już naiwna piosenka o kostce rosołowej – pragniemy inteligentnych dowcipów słownych i rozwiązań, których do tej pory w reklamie nie było.

Każdy trik, powtarzany kilka razy, przestaje już zaskakiwać. I tak zobojętnieliśmy już na billboardy z przestrzennymi elementami, dwuetapowe kampanie reklamowe, gdzie z początku nie wiadomo, o czym mowa, czy w zamyśle zabawne hasła, które na dłuższą metę nieznośnie irytują i odnoszą skutek przeciwny do zamierzonego.

Nasza niechęć do reklamy sprawia, że potrzebujemy czegoś szczególnego, aby się tą reklamą zainteresować. Dlatego też uznano, iż zainteresowanie to wzniecą właśnie kody QR. Jest w nich w końcu ten element tajemnicy, wymagający od nas rozwiązania zagadki, jest coś, co wymaga naszej partycypacji.

Nice try, QR Code! To chyba jedna z niewielu "kampanii z kodem",
która odniosła jako taki sukces (w każdym razie, wśród męskiej części klienteli)

Marketingowcy jednak nie wpadli na to, że możemy być na to zwyczajnie zbyt leniwi! Zresztą sam obraz przeciętnego człowieka, posiadającego smartphone’a z funkcją skanowania kodów i mającego na tyle czasu, żeby to faktycznie robić, wydaje się niedorzeczny. Ponadto reklama wystarczająco zatruwa nam życie, dlaczego więc nagle mielibyśmy stać się jej entuzjastami i z zapałem wyczekiwać wyświetlenia strony WWW, do której przekieruje nas przeskanowany kod?

QR Code, zamiast stać się spektakularnym przykładem sukcesu, został obiektem drwin i docinek. Laura Stampler z Business Insider pisze: „To zjawisko stosowane jest z tak marnym skutkiem, że stało się żartem w przemyśle reklamowym. Istnieje nawet Tumblr o nazwie „Pictures of People Scanning QR-Codes”, nie posiadający żadnych zdjęć.”


Powstała również strona WTF QR CODES, dedykowana najgłupszym i najgorszym zamieszczeniom nieszczęsnego kwadracika. Polecam ją zwłaszcza tym, którzy wciąż jeszcze myślą, że ta wzniosła idea ma wciąż jakiś sens.

Odrobina adrenaliny powinna zachęcić potencjalnych klientów, mówili. It'll be fun, mówili.


A tu spektakularnie głupie wykorzystanie QR w Polsce.

Chociaż Bank of America też nie grzeszy rozsądkiem. Tak, zeskanujcie kod z naszej strony na Facebooku, żeby zalinkował was do niej na waszych telefonach.


A jednak nie przestaje się sądzić, że kody
ułatwiają nam życie. Czy raczej... Hm.